czwartek, 26 czerwca 2025

Jordan Lee "Świecogłosy. Zagubieni i odnalezieni w labiryncie"

Tytuł: Świecogłosy. Zagubieni i odnalezieni w labiryncie. T.1
Autor: Jordan Lee
Wydawnictwo: Zygzaki


W literaturze od wieków powraca motyw światów równoległych — tajemnych przejść, ukrytych drzwi, luster czy magicznych portali, przez które bohaterowie przedostają się z naszej znanej, racjonalnie uporządkowanej rzeczywistości do krain cudów, koszmarów i nieskończonych możliwości. Od „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla po „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa, czy nowsze „Mroczne materie” Philipa Pullmana — literatura młodzieżowa i fantastyczna karmi się ideą istnienia czegoś poza horyzontem.

Tymczasem świat nauki, ku rozczarowaniu marzycieli, konsekwentnie nie znajduje żadnych przesłanek na istnienie takich alternatywnych rzeczywistości. Ani mechanika kwantowa, ani teorie strun, ani kosmologia nie dostarczają bezpośredniego dowodu na to, że można by fizycznie przekroczyć granicę naszego wymiaru i wkroczyć do innego. Mimo to pragnienie „więcej” – przekroczenia znanego, wyjścia poza szkiełko i oko – jest w człowieku głęboko zakorzenione. I właśnie w tym napięciu między wiarą w rozum a tęsknotą za magią Jordan Lees osadza swoją powieść „Świecogłosy”, która okazuje się literacką perłą, godną uwagi zarówno młodszych czytelników, jak i tych, którzy wychowani na klasyce, szukają książek odwołujących się do tradycyjnych wartości.

Bohaterem powieści jest Benjamiah Creek, jedenastoletni chłopiec wychowany w domu, gdzie tradycyjna nauka i racjonalizm matki ścierały się z marzeniami i literackim światem ojca - księgarza. W świecie chłopca nie ma miejsca na czary, duchy czy niewidzialne siły. Nauka, empiria, dowód — to jedyne, co uznaje. Tylko takie książki też czytuje, beletrystykę uznając za stratę czasu. Dlatego jego konfrontacja z rzeczywistością magiczną jest tak dramatyczna. To nie tylko przygoda — to filozoficzna próba, która stawia go przed pytaniem: co robić, gdy świat pokazuje twarz, której nie da się sklasyfikować, zmierzyć, udowodnić, a co najważniejsze – racjonalnie wyjaśnić.

Punktem przełomowym jest otrzymanie pozornie zwyczajnej lalki, jakby z dawnych czasów, która — jak się okazuje — ma moc przemieniania się w żywą istotę. To pierwszy z wielu znaków, że coś w porządku rzeczywistości zaczyna się chwiać. Chwilę potem Ben zostaje wciągnięty w pełen cieni i tajemnic Labirynt — miejsce, które nie podlega logice, ale też nie jest chaosem: rządzi się własnymi, choć dziwacznymi regułami. Tu właśnie zaczyna się jego droga od racjonalisty do kogoś, kto nie odrzuca niewytłumaczalnego, lecz stara się je pojąć.

Lees pisze plastycznie, z ogromnym wyczuciem rytmu opowieści. Opis labiryntu, świata, w którym znalazł się chłopiec — jego krętych uliczek, zapadających się zaułków, lampionów rzucających cienie— to czysta poezja, choć nigdy nie ucieka w przesadę. Wyobraźnia czytelnika zostaje porwana, ale nie oszołomiona — i właśnie w tym tkwi siła stylu autora.

Na uwagę zasługują także sceny magii — choćby ta, w której ptak wylatuje z dłoni Bena, czy kiedy laleczki ożywają, przemieniają się w różne istoty. To pisarstwo, które nie tylko opowiada, ale i maluje. I czyni to z szacunkiem dla odbiorcy, nie infantylizując go, nie podając wszystkiego na tacy, ale zostawiając miejsce na interpretację, na własne „pomiędzy”.

Choć „Świecogłosy” kierowane są formalnie do młodszych czytelników, w wieku głównego bohatera, to zawarty w nich dylemat jest jednym z najbardziej archetypicznych problemów ludzkiej egzystencji: co robić, gdy rozum przestaje wystarczać. Ben, w obliczu magii, nie rezygnuje z rozumu — ale zaczyna rozumieć, że istnieją prawdy, które nie zawsze da się udowodnić. To nie odrzucenie nauki, lecz jej dopełnienie. Przewodnikiem chłopca po nowym dla niego świecie jest Elizabella, dziewczynka, której brat został porwany. Wraz z Benem wyrusza ona na poszukiwana bliźniaka, a interesy dzieci w pewnym momencie stają się zbieżne. Przy okazji są one naszymi przewodnikami po świecie mitów i symboli, takich jak wspomniany labirynt – przestrzeń niejasna, pełna rozdroży i pokus, to motyw znany już z mitów starożytnych. W książce przybiera formę miasta-sieci, przestrzeni psychicznej, w której bohater musi odnaleźć siebie. Nie można z niego wyjść, nie zmieniając się po drodze. Światło, obecne nie tylko w tytule, to symbol najważniejszy, który staje się znakiem nadziei, prawdy, wewnętrznej mądrości — tej, która nie płynie z książek, lecz z odwagi i serca. Jest też lalka, od której zaczyna się przygoda Bena. To przedmiot pozornie martwy, a jednak zdolny do przemiany, pełen ukrytej mocy. Może być odczytywana jako obraz dziecięcej wyobraźni, która — jeśli jej się zaufa — potrafi ożywić to, co zdawało się nieruchome. Ale można też widzieć w niej alegorię duszy: coś kruchego, z pozoru bezbronnego, a jednak prowadzącego ku przemianie.

Lees nie tworzy przy tym prostej opozycji: magia dobra, nauka zła. Przeciwnie — ukazuje, że obie te sfery są potrzebne, że serce i rozum nie muszą żyć w konflikcie, lecz w dialogu. I właśnie dzięki temu „Świecogłosy” wyróżniają się na tle wielu książek fantasy, które poprzestają na czarowaniu efektami, a nie pogłębiają przeżyć postaci. Tym samym powieść Lees wpisuje się w długą linię literatury, która szanuje wartość opowieści jako nośnika prawd większych niż sama fabuła. Jest w niej echo klasyki, od Dickensa po wspomnianego Lewisa, ale jest też świadomość współczesności: nie ma tu uproszczeń, banałów, dydaktyzmu. Pod względem struktury nie wszystko jest idealne — środek powieści chwilami zwalnia, a niektóre tropy (jak motyw zaginionego brata) ocierają się o schematy. Ale to drobne uchybienia wobec całości, która tchnie autentyzmem i głębią.

„Świecogłosy” przypominają nam, że nawet jeśli świat nauki nie daje nam dowodów na istnienie krain po drugiej stronie, literatura wciąż może być portalem, przez który przenikamy do czegoś większego — nie po to, by uciec, lecz by wrócić odmienionym. Dla młodego czytelnika będzie to opowieść o odwadze i odkrywaniu siebie. Dla starszego — przypomnienie, że czasem wystarczy spojrzeć pod innym kątem, by dostrzec światło, które zawsze tam było, tylko nie potrafiliśmy go nazwać. I być może właśnie o to chodzi w prawdziwej magii — nie o rzucanie zaklęć, ale o przemianę wewnętrzną. A ta, jak uczy nas i literatura, i życie — bywa najtrudniejszym, ale też najpiękniejszym z cudów. 


*Współpraca recenzencka*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz