poniedziałek, 28 lipca 2025

Stefan Żeromski: "Doktor Piotr" - STRESZCZENIE SZCZEGÓŁOWE LEKTURY

Pewnego wieczora Dominik Cedzyna nie mógł zasnąć. Jego rozmyślaniom towarzyszyło tylko tykanie zegara szafkowego i śpiew świerszczy. Aby się uspokoić, kilkakrotnie zapalał świece myśląc, że światło go uspokoi. Wówczas wzrok jego padł na leżący na stole list od syna. Uświadomił sobie, że to ten list właśnie jest przyczyną jego niepokoju. Nałożył okulary i zaczął czytać go raz jeszcze. Piotr zawiadamiał go o niespodziewanym wydarzeniu, z którego był wielce zadowolony, bowiem jego niezwykłe zdolności zostały wreszcie docenione. Został wezwany do profesora, który dał mu do przeczytania list niejakiego Jonatana Mundsleya, chemika, byłego profesora jednego z angielskich uniwersytetów. Naukowiec ten urządzał prywatne laboratorium i prosił o wskazanie najzdolniejszego wśród asystentów politechniki, chciał bowiem powierzyć mu kierownictwo owego interesu. Obiecał płacić 200 franków miesięcznie, dać mieszkanie i dużą swobodę w pracy. Profesor wskazał właśnie Piotra Cedzynę. Polecił mu zaopatrzyć się w ciepłą odzież i niezwłocznie udać do Huli, miasta w Anglii, położonego nad morzem. Obiecał nawet wspomóc go finansowo w podróży, pożyczając mu trzysta franków bez oprocentowania na trzy miesiące.

Piotra cieszyła otwierająca się przed nim możliwość urzeczywistnienia swych naukowych pomysłów dziedzinie chemii. Tam mógł pracować bez trosk o przyziemne sprawy, takie jak obiad. Zresztą, już sama możliwość zobaczenia Anglii była wyjątkowa. Ostatecznie zdecydował się na przyjęcie propozycji przebywając nad Jeziorem Zurychskim. Wspomniał odmowne listy z Łodzi, Zgierza i Pabianic, otrzymane na przestrzeni trzech lat, kiedy to bezskutecznie próbował znaleźć posadę, choćby z płacą 40, 30 czy nawet 25 rubli miesięcznie. Tym samym rozwiały się marzenia, że weźmie ojca do siebie, sprawią sobie nowe ubrania czy nakupują tytoniu, cukru czy kiełbasy. Wyznaje ojcu, że uważa go za najdroższą istotę, za dopełnienie własnej osoby.

Dominik Cedzyna rozzłoszczony odrzucił list i siedział z podpartą pięściami brodą. Nie mógł zrozumieć postępowania syna, przeklinał chemię, która oddalała dziecko od niego. Pytał się, dlaczego Piotr nie wraca. Jednocześnie wyrzucał sobie niedołężność w pracy, przez którą syn musiał cierpieć w sposób całkowicie niezawiniony. Stwierdził, że dziedzictwo jest znamieniem człowieczeństwa, a przez nie ojciec pozostawia snowi owoc tego wszystkiego, co nabył w wyniku doświadczeń. Tymczasem Dominik przekazał Piotrowi tylko nieszczęście. Osiemnastoletni Piotr wyjechał za granicę bez jakiegokolwiek zaplecza finansowego. Ukształtował go świat, inny, nowoczesny, obcy Dominikowi. Czym zatem ojciec miał go znów do siebie przyciągnąć? Wszystkiemu winne było odejście od starych szlacheckich obyczajów, którego bezpośrednim rezultatem stała się degeneracja szlachty i jej stopniowy zanik. Dominik wspomina, że kiedyś członkowie rodziny szlacheckiej stanowili odrębną społeczność, byli cennym zbożem rosnącym na pocie tłumu niczym na nawozie. Tymczasem sam Dominik zmuszony został do podjęcia pracy zarobkowej u „pierwszego lepszego bękarta losu”, jak nazywa kupieckiego syna, który zdobył dyplom inżyniera dzięki protekcji, a obecnie bogacił się budując kolej żelazną. Tymczasem jedyny syn Dominika wyjeżdża do Anglii, co oznacza, że w razie śmierci ojca będzie mógł przybyć najwcześniej w tydzień po pogrzebie. Nie mówiąc już o tym, że umyślnie przestanie do ojca pisać, zerwie kontakty, bowiem umysł ogarną mu „wyobrażenia”. Mężczyzna prorokuje, że Piotr zada sobie pytanie, czym jest ojcostwo i nagromadzi dowodów, że ojcostwo to złudzenie.

Ów zatrudniający Cedzyna parweniusz, to Teodor Bijakowski vel Bijak. Ukończył on Instytut Komunikacji, tym samym otworzył sobie drogę do wielkich zarobków. Na dodatek postanowił ożenić się odpowiednio, czyli bogato, zalecał się zatem do córki zamożnego warszawskiego powroźnika. Teodor urodził się w Warszawie na ulicy Krochmalnej, jako syn prostego szynkarza. W czasie jednej z zabaw w rynsztoku, podczas których wraz powybijał szyby Żydom, miało miejsce wydarzenie, które na zawsze zmieniło jego życie. Właścicielka domu, gdzie mieścił się interes starego Bijaka, dama starsza i niezwykle uczuciowa, dostała strzał z procy naciągniętej ręką małego Teodora. Kamień utkwił w koku damy, przyprawiając ją o kilka dni płaczu i cierpień moralnych. Następnie rozkazała przywołać do siebie chłopca i przejęcie nad nim opieki oznajmiła słowami: „Pójdź dziecię, a ja cię uczyć każę” zapożyczonymi z utworu Marii Konopnickiej. Teoś okazał się zdolnym uczniem, dostawał nagrody, szanował opiekunkę i odwdzięczał się jej imieninowymi laurkami, całował jej ręce i kolana, a po jej śmierci dostał się do Szkoły Głównej, gdzie ukończył Wydział Matematyczny, a następnie przy pomocy różnych ludzi dostał się do Instytutu. Wszystko to mu sprawnie poszło i nim upłynęło dziesięć lat od skończenia studiów, był już człowiekiem majętnym. Na południowym wybrzeżu Krymu posiadał wygodny dom, w którym królowała jego małżonka. Nie zapomniał też o swojej rodzinie, zarówno rodzeństwie, jak i kuzynach i każdemu z nich pomagał ustawić się w życiu.

Obecnie pan Teodor nadzorował rozpoczętą budowę drogi żelaznej. Zaraz po objęciu robót, pojawił się koło niego zrujnowany obywatel ziemski, Dominik Cedzyna. Początkowo pełnił on obowiązki dozorcy, a później zaskarbił sobie względy przedsiębiorcy i został wykorzystany również do innych zadań. Dziwnie wyglądał elegancki mimo biedy Cedzyna, zawsze uczesany i wyprostowany przy niedbale rozwalonym na krześle Bijakowskim. Mimo iż przedsiębiorca lekceważył go wyraźnie, drwiąc z jego pochodzenia, to twarz starego szlachcica nie zdradzała nigdy ani śladu gniewu czy urazy. Stwierdzał bowiem w myślach, że i tak jest panem, a jego pracodawca - chamem.

Jedyną pociechą Cedzyny był jego syn. Kiedy zatem wszyscy robotnicy kończyli pracę i zapadali w sen, on szedł na pocztę w sąsiednim miasteczku i pytał o listy od niego. Otrzymanych od Piotra wiadomości nie czytał od razu, ale delektował się nimi przez długi czas.

Niedaleko nasypu kolejowego znajdowało się wapienne wzgórze, porośnięte jałowcem. Należało ono do folwarku Zapłocie, którego właścicielem był Juliusz Polichnowicz. Inżynier zwrócił na wzgórze uwagę zaraz po rozpoczęciu robót przy kolei, zbadał skały i zorientował się, że góra zawiera węglan wapnia i wartościową glinę. Postanowił kupić górę i udał się do folwarku wraz z Dominikiem Cedzyną. Folwark stał u podnóża góry, a budynki były zrujnowane. Udało im się skontaktować z Polichnowiczem, którym okazał się młody jeszcze człowiek, ale o zniszczonej twarzy. Bijakowski przedstawił mu sprawę, z którą przyjechał mówiąc, że kupiłby kamień z tej góry i prawo wybierania gliny. Polichnowicz zażądał za górę, którą określił jako „Świńska krzywda” 800 rubli. Stwierdził, że jest dublańczykiem, czyli wychowankiem Szkoły Rolniczej w Dublanach i wie, co warta jest taka glina. Ostatecznie po targach otrzymał 100 rubli. Po upływie kilkunastu dni słychać już było pracującą u podnóża góry maszynę do wyrabiania cegły.

Pomimo końca sierpnia, czyli czasu orki, na polach Polichnowicza nikt nie pracował. Bijakowski nie znał się na roli, jednak zastanawiało go to, dlaczego ziemie stoją ugorem. Powiedział nawet kiedyś do Polichnowicza, który przychodził codziennie pod górę palić, że jego folwark z góry podobny jest do trupa. Ten jednak stwierdził, że przejął po ojcu folwark źle prowadzony i tłumaczył się stosowaniem płodozmianu. Spostrzegawczy Bijakowski stwierdził, że żadnych płodów tu wcale nie ma, więc co tu zmieniać i że chłop dwa razy tyle żyta wysiewa. Ostatecznie, kiedy zaczął się ruch na torach Polichnowicz wyjechał z Zapłocia z kilkuset rublami. Folwark zaś z ugorami, pustymi stodołami i długami stał się własnością Bijakowskiego. Zastanawiał się on, czy inwestować w majątek, ale stwierdził, że latem można tu przyjechać, ale zimą siedzieć i patrzeć na przejeżdżające pociągi, byłoby nierozsądne.

Z kolei w duszy Cedzyny fakt nabycia przez inżyniera folwarku obudził nadzieje na powrót na wieś w charakterze rządcy majątku. Jednak ostatecznie przedsiębiorca zdecydował się na rozparcelowanie majątku, a sam zostawił sobie tylko zabudowania, skalistą górę i mały skrawek gruntu. Tymczasem okolica folwarku szybko zapełniła się domami tych, którzy zakupili ziemię.

Wiosną cegielnia Bijakowskiego pracowała już pełną parą. Do pracy zgłosiło się wielu biedaków z okolicy, a na mieszkania przeznaczono im drewniane baraki. Zwierzchnictwo nad produkcją objął Dominik Cedzyna, który zamieszkał w dwóch izbach dworu. Inżynier zaś wyjechał do nowej pracy, ale przed wyjazdem zapoznał Cedzynę z technologią wyrobu cegły. Cedzyna pracował od rana do nocy, niezmiennie budząc i prowadząc do pracy robotników, a następnie samemu wracając dopiero wieczorem.

Pewnego ranka pan Dominik miał straszny sen. Śniła mu się fala zwijająca się kłębem, zaś w wodzie jasne jak len włosy Piotrusia. Starzec próbował krzyczeć, ale gardło miał ściśnięte. Chciał się rzucić w wodę, lecz nie mógł jej dosięgnąć. Poczuł chłód w sercu.

Nagle dało się słyszeć odgłosy stąpania po skrzypiącym śniegu i echo rozmów. Pan Cedzyna ocknął się i wzrokiem powiódł po izbie. Z ulgą uświadomił sobie, że to, co przed chwilą widział, to tylko sen. Nagle ktoś zapukał w szybę. Tak pukał na ogół jeden z robotników, gdy szedł palić w piecu, więc pan Cedzyna nie poruszył się. Kiedy jednak po pukanie powtórzyło się i nieznany głos, zapytał, czy pan Dominik Cedzyna jest w domu, staruszek zerwał się na równe nogi. Wiadomo było, że tym razem to nie robotnik. Był to Piotr Cedzyna, syn Dominika. Po gorących powitaniach Piotr, zmęczony długą podróżą zasnął. Gdy po przebudzeniu zobaczył wzruszoną twarz ojca i radość w jego błyszczących od łez oczach, zdecydował się pozostać tutaj razem z nim, a zrezygnować z wyjazdu do Anglii i odesłać pożyczone pieniądze.

Pewnego dnia pan Cedzyna powrócił w południe z powiatowego miasteczka wynajętą furmanką. Zastanawiał się, czy Piotrek zrobił i przepisał rachunki, doszedł bowiem do wniosku, że chłopak musi mieć zajęcie. Kiedy jednak przyjechał pod dom, młody człowiek minę miał niewyraźną, był też blady. Chodził z kąta w kąt paląc. Pan Dominik stwierdził, że każe podać Jagnie barszcz, bo bez barszczu człowiek zawsze kiepsko się czuje. Piotr nie chciał jednak nic jeść, stwierdził, że nie ma czasu. Nieoczekiwanie postanowił wyjechać do Hull. Pan Dominik nic nie odpowiedział i nawet się nie rozbierając usiadł i zwiesił głowę. Młody człowiek zaś porządkował leżące na stole księgi rachunkowe. W końcu wziął w ręce stary zatłuszczony notes i zaczął przerzucać w nim kartki. W końcu Piotr przyznał, że przejrzał książki rachunkowe i pokazał ojcu te strony, które były niezbitym dowodem na to, że na Piotrze ciążył dług, który będzie musiał spłacić. Cztery lata wcześniej ojciec przysłał mu bowiem ratami 200 rubli, w następnym roku tak samo 200, później 250 i ubiegłym roku znowu 200. Suma wynosi zatem 850 rubli. Tymczasem ojciec nie mógł tych pieniędzy odłożyć z własnej pensji, gdyż wynosiła ona 300 rubli na rok. Dominik Cedzyna prosił, by syn nie robił z niego złodzieja i tłumaczył synowi, że nie ukradł tych pieniędzy, ale zgodnie z zaleceniem pracodawcy, który stwierdził, że co Cedzyna zaoszczędzi, to jego, zaoszczędził na wynagrodzeniu robotników. Początkowo dawał im 30 kopiejek, później 20, a oni przystali na to, gdyż nigdzie nie mogli zarobić więcej, a tu mieli zarobek pewny. Cedzyna produkował więc taniej, a zaoszczędzonymi w ten sposób pieniędzmi wspierał syna. Piotr uważał, że owe 800 rubli musi zwrócić, bo nie chce być złodziejem. Ojciec nie rozumiał komu ma je zwracać, on ich nie miał zamiaru przyjąć. Syn jednak stwierdził, że to nie ojcu będzie zwracał ten dług straszny i ciężki. Wymiana zdań przerodziła się w kłótnie i trwała aż do wieczora. Piotr postanowił wyjechać, zaczął się pakować. Ojciec zaproponował mu, aby odrobił ten dług tutaj na miejscu, ale Piotr był zdeterminowany. Musiał jechać, a jego wyjazd już nie był tylko szansą na zrobienie kariery, ale obowiązkiem wobec tych, u których zaciągnął dług. Ojciec zaczął mu tłumaczyć, że Bijakowski może mu pomóc w znalezieniu pracy, ale Piotr stwierdził, że z Bijakowskimi nie będzie mieć nic wspólnego i że nikt go nigdy nie protegował, oprócz jego znajomości i pracy.

Na odchodne powiedział ojcu, że pierwszą ratę ma zamiar przysłać w maju, a w notesie wyliczył należność dla każdego za 4 lata. Poprosił ojca, aby sumiennie wypłacił ludziom to, co im się należało, ten jednak przerwał mu, nazywając durniem. Doktor Piotr nie chcąc rozstawać się tak z ojcem padł mu do nóg i chciał się z nim pożegnać, ale Dominik Cedzyna, rozżalony i zły odtrącił go, odszedł w kąt pokoju, po czym ostentacyjnie odwrócił się plecami. Piotr nie powiedział nic i wyszedł. Cedzyna odczekał chwilę i wyjrzał przez okno, ale już nikogo na podwórku nie zobaczył. Stał jeszcze długo bez ruchu i wpatrywał się we wzory, jakie wymalował na szybach mróz. Pamięcią wrócił do lat chłopięcych spędzonych u boku matki. Do rzeczywistości przywołał go dopiero gwizd lokomotywy. Wyszedł z domu i szybko ruszył w stronę dworca. W połowie drogi Cedzyna spotkał człowieka. Początkowo myślał, że to wraca syn, ale się pomylił – był to młody robotnik z cegielni Dominik Cedzyna rozczarowany zapytał robotnika, dokąd chodził, a ten odpowiedział, że odniósł młodemu panu Piotrowi pakunek na stację. Cedzyna, podtrzymując jeszcze w sobie złudną nadzieję, że może syn w ostatniej chwili się rozmyślił zapytał robotnika, czy Piotr naprawdę odjechał, ale ten stwierdził, że sam zaniósł mu tobół do pociągu. Pan Dominik patrzył za odchodzącym mężczyzną. Zrozumiał, że niczego nie można już cofnąć, a to gorzkie uczucie, jakiego doznawał w tej chwili, będzie jego jedynym towarzyszem samotności. Z naznaczoną cierpieniem twarzą wracał do domu, gdy na śniegu rozpoznał ślady pozostawione przez syna. Po każdym z nich wodził laską, szedł powoli z rezygnacją, a z jego piersi wydobywał się jęk bólu, podobny do żałosnego skomlenia wiatru.


Zachęcamy do lektury książki - streszczenie jest tylko formą powtórzenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz