niedziela, 27 lipca 2025

Stefan Żeromski "Siłaczka" - STRESZCZENIE SZCZEGÓŁOWE LEKTURY

Doktor Paweł Obarecki powrócił do domu w nie najlepszym nastroju, po 8-godzinnej grze w winta. W ten sposób wraz z aptekarzem, poczciarzem i sędzią składał życzenia księdzu. Po powrocie zamknął szczelnie drzwi i usiadł przy stoliku, wpatrując się w okno. Czuł, że zaczyna opanowywać go metafizyka. Sprowadzała się ona do poczucia obezwładniającej nudy, niemocy i niechęci do jakiegokolwiek działania. Czytanie i myślenie stawało się wówczas czynem znacznie przewyższającym możliwości doktora, spacerował więc całymi godzinami po gabinecie, wylegiwał się na szezlongu i bezproduktywnie oczekiwał na coś. Wśród tych małomiasteczkowych przyzwyczajeń jedyną rozrywką stawały się nieprzyzwoite lub prozaiczne rozmowy z dwudziestoczteroletnią gospodynią. Ataki apatii spadały na doktora szczególnie jesienią. Szarugi i przeciągłe wycie wiatru czasem budziły w doktorze wspomnienia, przywoływały w pamięci jakieś plany, niezłomne postanowienia, zamiary, jednak stan ten szybko mijał i znów rozpoczynało się codzienne życie. Nie było żadnej zmiany na lepsze.

Paweł Obarecki przybył do Obrzydłówka przed 6 laty, jako świeżo upieczony lekarz. Posłuchał apostołów głoszących konieczność osiedlenia się w takich właśnie mieścinach. Obarecki był młody, śmiały, pełen zapału i energii. Zaraz po osiedleniu się wydał wojnę tutejszemu aptekarzowi i felczerom miejscowym, uzdrawiającym za pomocą środków niewiele mających wspólnego z medycyną. Aptekarz, wykorzystując sytuację, że do kolejnej apteki było 5 mil, nakładał haracz na produkty. Obarecki sam zresztą kupił podręczną apteczkę i zabierał ją ze sobą na wieś. Sam przygotowywał na miejscu lekarstwa, sprzedawał je za bezcen albo rozdawał za darmo. Pracował bez snu i odpoczynku, nie zwracał większej uwagi. Na oczernianie go i plotki, jakoby obcował z siłami ciemności, kocie muzyki, urządzane pod jego oknami czy wybijanie szyb nie zwracał uwagi, podobnie jak na odciąganie przemocą chorych zmierzających do niego po poradę, ufał bowiem w zwycięstwo prawdy.

Jednak już po roku zapał zaczął go zwolna opuszczać. Bliskie zetknięcie z ludem go rozczarowało, podobnie jak nieskuteczność rad i poleceń, które hojnie chłopom udzielał. W żaden sposób nie mógł wymóc na przymierających głodem ludziach, higienicznego trybu życia. W końcu dał spokój, zaczęło mu być wszystko jedno, a apteczkę zamknął w szafie na klucz i tylko sam z niej korzystał. Nie miał nawet z kim utrzymywać kontaktów, bowiem nawet w pańskich siedzibach zamieszkiwali niewychowani troglodyci, nie szanujący lekarzy. Samotność urozmaicały mu jedynie pogawędki z księdzem proboszczem i z sędzią. Biorąc pod uwagę, że ksiądz był wyjątkowo markotny, zaś sędzia był człowiekiem mówiącym rzeczy trudne do pojęcia, zostawała mu jedynie samotność. Aby uniknąć następstw przebywania w samotności, próbował zbliżyć się do natury, ale tu też nie znalazł spełnienia,

Mijały lata. Z inicjatywy księdza nastąpiła zgoda między doktorem a aptekarzem, zaczęli się nawet spotykać i Obarecki stwierdził, że żywi do aptekarzowej platoniczną miłość, mimo iż nie grzeszyła mądrością. Co więcej, zasadą, którą doktor zaczął się kierować, była: dawajcie pieniądze i wynoście się. A jednak jakieś wspomnienie dawnych ideałów pozostało, gdy zorientował się, że aptekarz chce wplątać go w swoje machinacje. Plan był taki, że on, jako doktor będzie wypisywał stosy recept, a aptekarz będzie je realizował i obaj będą ciągnęli zyski z tego procederu. Obarecki uświadomił sobie jednak, że nie znajdzie w sobie siły do przeciwstawienia się temu zamiarowi.

Siedząc w swoim gabinecie, doktor rozmyślał nad marazmem, w który popadł, nad własnym lenistwem i bezmyślnością. Wpatrzony w okno, za którym wirowały płatki śniegu poddawał się metafizyce i smutkowi zimowego zmroku. Te jałowe przemyślenia przerwały krzyki gospodyni tłumaczącej komuś, że doktora nie ma.

Doktor jednak wyszedł do kuchni, aby przerwać pasmo męczących go myśli. Okazało się, że to przybył chłop, przysłany przez sołtysa sąsiedniej wsi. Zachorowała tamtejsza nauczycielka i potrzebny był lekarz. Doktorowi podobała się myśl przejażdżki wasągiem, zgodził się więc pojechać mimo niepogody. Zaledwie jednak ruszyli, rozszalała się zamieć, chłop zjechał więc z nieprzejezdnej drogi na pole, aby szybciej dostać się do lasu, w którym było ciszej. Po upływie godziny dotarli do wsi. Chłop wprowadził doktora do sieni nędznego domostwa i odszedł. Obarecki w małej oświetlonej kagankiem naftowym izbie dostrzegł zgrzybiały staruszkę, która nie potrafiła ukryć swojego przerażenia. Doktor poprosił o herbatę, ale staruszka zaczęła się tłumaczyć, że nie ma cukru. W końcu lekarz wszedł do pokoju panienki, dowiadując się od staruszki, że nauczycielka już dwie niedziele źle się czuła. Izbę chorej ledwie słabo oświetlała przyćmiona lampa, stojąca u wezgłowia chorej. Obarecki nie mógł poznać rysów chorej, bo padał na nią cień jakiejś księgi. Kiedy mężczyzna zbliżył się ostrożnie i zaczął się przyglądać chorej, ku swemu zaskoczeniu, rozpoznał szkarłatem, powleczoną i obsypaną wysypką twarz młodej dziewczyny okolonej jasnopopielatymi, gęstymi włosami. Głosem, w którym drżało przerażenie zwrócił się do niej, „Panno Stanisławowo”. Chora dźwignęła powieki, lecz zaraz zapadła w nieprzytomny gorączkowy sen.

Doktor rozejrzał się po izbie. Pobielone, nagie ściany, źle opatrzone okno, przemoknięte trzewiki chorej i stosy książek leżące dookoła. Badanie przyniosło nieubłagane wyrok - tyfus. Doktor wiedział, że nic nie może pomóc – po chninę czy inne lekarstwo trzeba by jechać do Obrzydłówka trzy mile. Mężczyzna patrzył się na chorą, która od czasu do czasu otwierała niewidzące oczy, wołał do niej czule i trzymał opadającą głowę. Zastanawiał się, co począć, aż w końcu wyszedł do kuchenki i polecił staruszce, by wołała sołtysa. Kiedy ten przyszedł, doktor zapytał go, czy znajdzie się człowiek, który teraz pojedzie do Obrzydłówka, ale sołtys stwierdził, że pojechałby na śmierć, bo jest zawieja. Obarecki jednak stwierdził, że on zapłaci za to, sołtys zatem zgodził się popytać. Wkrótce sołtys wrócił z parobkiem w krótkim kożuszku i zgrzebnych spodniach, kiepskich butach i wełnianym szaliku na szyi. Sołtys zaoferował użyczyć konia, zaś doktor stwierdził, że jeśli chłopak wróci za 6 godzin, dostanie 30 rubli. Chłopak miał zamiar coś powiedzieć, ale ostatecznie powstrzymał się.

Doktor natychmiast wystosował list do aptekarza, prosząc, aby sprowadził lekarza z miasta powiatowego oraz przysłał chininę. Chłopakowi polecił pędzić co koń wyskoczy, a ten ukłonił się i wyszedł za sołtysem. W oczekiwaniu, doktor nie mógł sobie znaleźć miejsca. Od starej kobiety dowiedział się, że nauczycielka już trzecią zimę spędza we wsi i że przygarnęła ją do siebie mówiąc, ze służby już nigdzie nie znajdzie, a u niej pracy mało. Wspomniała też, że to nauczycielka obiecywała, że jej trumnę sprawi. Zrozpaczona kobieta przerwała i zaczęła się modlić.

Obarecki wyszedł do izby chorej, chodził w koło i rozgniewany mówił do niej, wypominając jej nierozsądek, lekkomyślność takiego życia, jakie prowadziła. Wyrzucał jej, że z życia nie można robić jakiegoś jednego obowiązku. Jego serce przeszywał ból na myśl o tym, że mieszkała obok niego, a on dowiaduje się o tym w chwil, kiedy ona umiera. Nagle zapragnął pobyć sam, więc z pokoju nauczycielki wyszedł przez małe drzwiczki do dużej izby, zastawionej ławkami i stolikami. Tam usiadł i przywoływał z pamięci minione lata.

Był ubogim studentem medycyny, czwartego kursu. Dziurawe buty, ratował wkładkami z tektury, palto ma ciasne i wytarte. Bieda nastraja go pesymistycznie, powoduje smutek. Codziennie w bramie Ogrodu Saskiego spotykał panienkę z długim popielatym warkoczem, która nie miała więcej niż 17 lat, a w swoim niemodnym i wysłużonym odzieniu i za dużych butach, wyglądała jak stare pannisko. Szła na Krakowskie Przedmieście, wsiadała do tramwaju i jechała na Pragę. Nosiła zawsze jakieś kajety, zapisane arkusze, książki, mapy. Obarecki wsiadł kiedyś za nią do tramwaju, postanowił bowiem zbadać, dokąd dziewczyna jeździ, ale gdy spotkał jej wzrok pełen pogardy, natychmiast wysiadł. Od tej pory wciąć mimowolnie o niej myślał, usiłując sobie przypomnieć dokładnie jej postać.

Pewnego dnia, jeden z jego kolegów, zwany „Ruchem w przestrzeni”, wielki społecznik, ożenił się z ubogą emancypantki. Żona wniosła w posagu stary dywan, dwa rondelki, gipsowy posąg Mickiewicza i kilkanaście nagród gimnazjalnych. Młodzi zamieszkali na czwartym piętrze i zaczęli po ślubie przymierać głodem, mimo iż udzielali korepetycji, spotykając się w rezultacie dopiero wieczorem. Jednak to ich dom stał się punktem, do którego wieczorem zmierzał każdy społecznik. Tam właśnie Obarecki spotkał pewnego wieczora znaną z widzenia pannę. Nazywała się Stanisława Bozowska, była „darwinistką”. Ukończyła gimnazjum, dawała korepetycje bowiem chciała jechać gdzieś za granicę, do Zurychu albo Paryża, aby studiować medycynę, nie miała bowiem grosza przy duszy. Odtąd spotykali się często w domu przyjaciół, a raz odprowadzając ukochaną do domu, przyszły lekarz oświadczył się jej. Ona roześmiała się tylko serdecznie i pożegnała go przyjacielskim uściśnięciem ręki. Wkrótce znikła, wyjechała do guberni jako nauczycielka do jakiegoś wielkopańskiego domu.

Teraz zaś doktor spotykał ją w tym zapadłym kącie, we wsi zamieszkałej przez samych chłopów, zapomnianą i umierającą. Doktor z bólem wpatrywał się w chorą, ogarniała go gorączka uczuć, chcąc zatrzymać ją przy sobie szeptał jej czułe słowa, dotykał popielatych włosów, wyznawał słowami i wzrokiem miłość. Prosił ją, by już mu nie uciekła, bo będzie jego na wieki.

Noc mijała na nieustannych wybuchach nadziei i obezwładniającym zwątpieniu. Każdy szmer wzmagał uwagę doktora, posłaniec jednak nie nadjechał. Minęło już więcej niż 6 godzin, zatem nad ranem Obarecki udał się do sołtysa i kazał zaprzęgać konie. Podstawiono ich dwie pary i jakiś parobek zajechał pod szkołę. Doktor pożegnał chorą i pognał przed siebie na saniach. Wracał już o dwunastej, zapatrzony we wszystko, co mogło być potrzebne – lekarstwa, wino, zapasy żywności. Niecierpliwie stawa co chwilę na saniach poganiając konie, kiedy jednak zajechał przed szkołę, nie wysiadł nawet. Zdławiony krzyk wydarł mu się z gardła, patrzył błędnym wzrokiem na otwarte całą szerokość okna i gromadkę dzieci toczącą się w sieni. W końcu zajrzał do środka. W obszernej izbie szkolnej leżał na ławce rozebrany do naga trup młodej nauczycielki. Ciało myły dwie stare kobiety. Doktor wszedł do pokoju zmarłej i nie rozbierając się nawet usiadł, nie dowierzając temu, co się stało, patrząc otępiały wzrokiem na łóżko zmarłej. Przez uchylone drzwi dostrzegł chłopców klękających dookoła ubranego już trupa i stolarza zdejmującego miarę na trumnę. Wszedł tam i ochrypłym z bólu głosem rozkazał, aby zbito ją z nieheblowanych desek, a pod głowę nasypać wiór. Przypomniał sobie, że trzeba kogoś zawiadomić o śmierci i zaczął szukać jakich informacji wśród rzeczy nieboszczki. Przeglądając je, natrafił wśród papierów na początek listu do jakiejś Helenki. Nauczycielka pisała, że od kilku dni czuje się źle i prosiła, by w razie jej śmierci przyjaciółka oddała do druku napisaną przez nią książkę „Fizykę dla ludu”. List nie był jednak zaadresowany, nie można było go zatem wysłać. Obarecki w szufladzie znalazł rękopis owej Fizyki.

Krzątając się po pokoiku Obarecki dostrzegł w izbie szkolnej chłopaka, którego posłał po lekarstwa – stał przytulony w kącie obok pieca. W doktorze wezbrała nienawiść i doskakując do niego zaczął się dopytywać, dlaczego nie wrócił. Obarecki nie uwierzył w tłumaczenia chłopca, że ten zabłądził na polu i koń mu ustał, i że rankiem wrócił na piechotę. Zastanowił go tylko smutek chłopaka, który przyszedł zwrócić zmarłej nauczycielce książki, które ta mu pożyczyła.

Doktor postanowił odjechać, stąd natychmiast, aby nie popaść w obłęd. Stwierdził, że nic tu po nim, ze nie ma prawa tu być. Pochylił się jeszcze nad trupem Stasi szeptając piękne słowa, po czym wyszedł oglądając się jeszcze za siebie i zastanawiając, czy nie lepiej jest natychmiast umrzeć.

Śmierć panny Stanisławy wywarła niejaki wpływ na Obareckiego. Przez pewien czas czytywał „Boską komedię” Dantego, nie grał nawet w winta, odprawił młodą gospodynię. Stopniowo jednak uspokoił się. Obecnie ma się znakomicie. Utył, uzbierał worek pieniędzy, propaguje palenie nieszkodliwych dla zdrowia papierosów i znajduje posłuch wśród pierwszych obywateli obrzydłowskich. Jak autor stwierdza – „Nareszcie”.



Pamiętaj, że streszczenie stanowi formę powtórzenia. Zachęcam do lektury noweli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz