wtorek, 3 listopada 2015

Rozmowy z autorem: Katarzyna Misiołek, autorka powieści "Ostatni dzień roku"

fot. Katarzyna Konior
 J.G.: Szukając informacji na twój temat w sieci można się dowiedzieć, że byłaś tłumaczką, zapowiadałaś pogodę, pracowałaś jako hostessa. Długa to była droga do pisania …

K.M.: Długa droga do pisania jest dobra. Pozwala zebrać sporą ilość życiowych doświadczeń, „zasmakować” wielu emocji. Hostessą byłam zaraz po studiach, zanim na dłuższy czas wyjechałam do Włoch. I przyznaję, że całkiem dobrze się bawiłam zachwalając mozzarellę i pyszne, czekoladowe desery – sprzedaż miałam ponoć świetną – widać talent do handlu odziedziczyłam po pradziadku, który przed drugą wojną miał w Nowym Targu sklep;) Pogody nigdy nie zapowiadałam – pisałam jedynie prognozy, które odczytywali na antenie prowadzący. Bardzo monotonne to było, bo ledwo skończyłam jedną, trzeba było pracować nad kolejną. Ale kiedy padały serwery, dzwoniło się do miłego pana ze stacji meteo i to był chyba najbardziej sympatyczny punkt „programu”. 


Studia filologiczne pomagają w pisaniu czy raczej przeszkadzają?

Na pewno nie przeszkadzają… Ale czy pomagają? Pamiętam, że ja osobiście byłam tymi studiami raczej rozczarowana. Marzyły mi się bardziej jakieś warsztaty dziennikarskie, czy chociażby ćwiczenia z pisania, a dostałam „wieże” z zakurzonych książek i nawał wiedzy, która do niczego mi się dotąd nie przydała. Jak chociażby zajęcia z gramatyki staro-cerkiewno-słowiańskiej – koszmar, którego chyba nigdy nie zapomnę… Oczywiście miałam poprawkę, bo nie widziałam sensu uczenia się czegoś tak oderwanego od świata, w którym żyję. Generalnie skończyłam tę polonistykę chyba tylko dla taty, który bardzo przeżywał, kiedy po trzecim roku chciałam wszystko rzucić – ujmując to brzydko – w cholerę. Dziś oczywiście jestem mu wdzięczna, że zmotywował mnie do zrobienia dyplomu, ale z tego, co pamiętam, była to droga przez mękę. Teraz pewnie wybrałabym zupełnie inny kierunek. Coś związanego z turystyką, może dekorowaniem wnętrz, albo wizażem. Ale czasu przecież nie cofnę. Pocieszające jest to, że powoli zmieniają się pewne schematy – dawniej większość ludzi przez długie lata pracowała w raz wyuczonych zawodach, teraz można bardziej eksperymentować, dłużej szukać swojej drogi. Drogi, której powiem szczerze, ja osobiście jeszcze nie znalazłam. Pisanie jest fajne. Dało mi sporo frajdy, postawiło na mojej drodze fantastycznych ludzi. Ale z pisania żyje się ciężko, o czym wie chyba każdy, kto para się piórem. Więc nadal szukam. I obym znalazła, zanim umrę w nędzy;) 

Przez pewien czas mieszkałaś w Rzymie – nie czułaś pokusy, żeby napisać książkę o życiu w Wiecznym Mieście?

Myślałam o tym, żeby chociaż część akcji którejś z moich książek umieścić właśnie we Włoszech i jest to temat nadal otwarty. Moje dwie pierwsze powieści obyczajowe chciałam umiejscowić w naszych rodzimych realiach; zależało mi na tym, żeby rozgrywały się tylko i wyłącznie w Polsce. Co będzie z kolejnymi – czas pokaże. Pomysły rodzą się różne. Niektóre odrzucam. Innym poświęcam więcej czasu, czy przemyśleń. Rzym na razie… milczy. 

Najnowsza powieść „Ostatni dzień roku” znacząco odbiega tematyką od debiutanckiej powieści. Tam była groza w demonicznym wydaniu, tu zaś zmagasz się z ludzką tragedią, przedstawiasz różne zachowania w obliczu tragedii. Skąd ta zmiana? Czy dobrze się czujesz w obu tematykach?

Generalnie uważam, że pisarz całe życie pracuje nad warsztatem. Eksperymentuje, bawi się różnymi konwencjami, stylami. Powieści grozy (które wydałam pod pseudonimem) napisałam bardziej dla zabawy, niż na poważnie. Jeśli chodzi o książki obyczajowe, pod wieloma względami pisze się je trudniej. Chociażby dlatego, że ich tematyka dość często dotyka najprawdziwszych ludzkich tragedii. Pisząc, kreując fabułę, w pewien sposób przeżywam emocje razem z moimi bohaterami. Głupio to zabrzmi, ale kiedy robiłam poprawki szczególnie wzruszających fragmentów, kilka razy zaszkliły mi się oczy;) Cenię zmiany, może dlatego, że jestem osobą, która szybko traci zainteresowanie utartymi schematami, nie lubi rutyny. Dzięki temu dobrze się czuję się w każdej tematyce. Dla mnie najważniejsza jest sprawnie opowiedziana historia. A zadaniem pisarza jest przedstawić to, co pisze, wiarygodnie. Najlepsi kreują totalnie „odjechane” fabuły, którym nadają wręcz pewne cechy prawdopodobieństwa. Oczywiście czytelnik przenigdy nie uwierzy, że łowiący ryby na jakimś odludziu pan Rysiek z panem Edkiem wdali się w pogawędkę z istotami pozaziemskimi. Ale można przedstawić tę scenę tak, jakby samemu się w nią wierzyło. Czytelnik musi uruchomić wyobraźnię. Pisarz pokazać historię tak, jakby sam święcie w nią wierzył. Ale tematyka zazwyczaj stoi na drugim miejscu. Według mnie najbardziej liczą się emocje i sprawnie skonstruowana fabuła. Można napisać niesamowicie klimatyczną książkę o pracujących w przydworcowej budce z hot dogami dziewczynach i nieudolnie „skopać” o wiele ciekawszy temat – to głównie kwestia warsztatu i umiejętności rozbudzenia czytelniczej wyobraźni. 

źródło: Katarzyna Misiołek
Dotykasz w swojej powieści tematu zaginięcia. Skąd pomysł? Co było bodźcem do zajęcia się właśnie tym, jakże trudnym i bolesnym zagadnieniem?

Pomysł przyszedł mi do głowy podczas spotkania z przyjaciółmi. Właściwie, z tego co pamiętam, była już późna noc. Siedzieliśmy w mieszkaniu kumpla przy krakowskim Placu Bohaterów Getta i rozmawialiśmy o coraz częstszych zaginięciach – to był taki okres, kiedy w naszym mieście co chwilę pojawiały się plakaty ze zdjęciami zaginionych, młodych ludzi. Później ubrałam pączkującą w mojej głowie historię w całą tę fikcyjną otoczkę. Wymyśliłam zrozpaczoną młodą dziewczynę, która szuka zaginionej siostry, wyobraziłam sobie jej niekończący się koszmar i zaczęłam pisać. Być może ktoś mógłby mi zarzucić, że z tak trudnego tematu robię swoje własne, zupełnie fikcyjne show. Ale przecież od wieków literatura dotyka tematów trudnych, kontrowersyjnych, bolesnych. Pisarz to zazwyczaj stworzenie empatyczne, wrażliwe. Emocje zawsze gdzieś tam się we mnie kłębią i szukają ujścia. Wtedy łapię za pióro, a raczej klawiaturę;) 

W jaki sposób przeprowadzałaś research? Kontaktowałaś się z fundacją ITAKA, osobami poszukującymi swoich bliskich?

Jak już nadmieniłam, „Ostatni dzień roku” to czysta fikcja literacka. Nie jest to literatura faktu, do której musiałabym robić research. Ale przyznaję, że zaglądałam na stronę fundacji ITAKA. Przeglądałam też podobne, włoskojęzyczne strony i były to jedne z najbardziej trudnych dla mnie chwil – do tej pory mam przed oczyma niektóre zdjęcia, w tym twarze tych, którzy zostali znalezieni martwi i czekają na identyfikację. Pamiętam młodą dziewczynę, której ciało znaleziono na plaży we Włoszech. Policja pisała, że ma bliznę po cesarskim cięciu. Wstrząsnęło to mną, długo o niej myślałam. Urodziła dziecko, dla kogoś była kiedyś ważna, a skończyła w kostnicy, najprawdopodobniej w obcym kraju z dala od domu. Nie jestem naiwna, wiem, że takich dziewczyn są tysiące. Chociażby tych zmuszanych do prostytucji, traktowanych jak kawał mięsa i wyrzucanych w morze, czy na śmietniki, jak zepsute lalki. Ale to odrębny temat… 
Z ludźmi szukającymi swoich bliskich w żaden sposób się nie kontaktowałam. Uważam, że byłoby to z mojej strony jawne nadużycie; w pewien sposób nachalne, czy wręcz nieczułe wtargnięcie w ich koszmar. Nie mogąc w żaden sposób im pomóc, nie widziałam sensu we wciąganiu ich w jałowe dyskusje. Tym bardziej, że przecież ci, którzy szukają zaginionej bliskiej osoby, otwierają każdego maila z bijącymi sercami. Nie czułam się upoważniona do wchodzenia z butami w ich życie tylko dlatego, że wymyśliłam sobie powieść o takiej tematyce. Pisząc tego typu książki mam świadomość, że w pewien sposób dotykam realnych społecznych problemów. Jest to jednak fikcja, dlatego nie szukam kontaktu z ludźmi, których taki niewyobrażalny dramat dotknął naprawdę. 

Zastanawiałaś się na etapie pisania, do kogo tak naprawdę adresowana jest powieść?

Nie zastanawiałam się, do kogo skierowana jest moja powieść. Chciałam po prostu napisać historię dziewczyny, która rozpaczliwie szuka siostry zapominając o własnym życiu i własnych potrzebach. Moja bohaterka wiele poświęca, ale też i wiele zyskuje. Traci to, co najważniejsze i równie ważne rzeczy dostaje od losu. Jej życie układa się zupełnie inaczej, niż ułożyłoby się, gdyby jej siostra nie zniknęła. A wracając do Twojego pytania – jest to literatura obyczajowa. Może nie stricte kobieca i romansowa, ale z pewnością to właśnie kobiety są głównym odbiorcą. 

W twojej książce zwraca uwagę nie tylko sama historia zaginięcia, ale – a właściwie przede wszystkim – psychologizm bohaterów, emocje związane z koniecznością życia ze stratą i z nadzieją. To konsekwencja zainteresowań psychologią?

Psychologią interesuję się tylko i wyłącznie amatorsko. Czytuję „Charaktery”, szukam w sieci artykułów dotyczących ciekawiących mnie zagadnień. Myślę jednak, że kreuję moich bohaterów opierając się głównie na własnej intuicji. Jestem osobą raczej nadwrażliwą, emocjonalną. I z pewnością, jak każdy, kto pisze, empatyczną. To bardzo pomaga w tworzeniu wiarygodnych sylwetek. Dodatkowo tematyka poruszona przeze mnie w „Ostatnim dniu roku” jest ekstremalnie trudna, ale i w pewien sposób prosta do wykreowania. Wszystkich nas otaczają ukochane osoby i nietrudno sobie wyobrazić co przeżywa człowiek na miejscu mojej bohaterki. Oczywiście może tu wejść w grę cała gama najprzeróżniejszych zachowań i starałam się bardzo konsekwentnie nakreślić sylwetkę Magdy. Ale targające nią emocje od samego początku wydawały mi się oczywiste. Szok, niedowierzanie, wściekłość na los, nadzieja przemieszana z poczuciem straty, poczucie winy, strach, rozpacz – szereg uczuć, które stworzyły moją bohaterkę, pomogły w jej przeobrażeniu – na naszych oczach miła, nieco rozrywkowa młoda studentka, zamienia się przecież w kogoś zupełnie innego. W kogoś, kto dosłownie z dnia na dzień stracił grunt pod nogami i nie ma pojęcia co dalej… 

Jak wygląda proces kreacji bohaterów? Nadajesz im znajome rysy, szukasz inspiracji w twarzach, przywarach przyjaciół, znajomych? 

Jeśli chodzi o bohaterów, bardzo rzadko nadaję im cechy znajomych, czy przyjaciół. Wygląda to zazwyczaj tak, że wymyślam przykładowo młodą dziewczynę, zastanawiam się czym się będzie zajmować, a później punkt po punkcie wynotowuję szczegóły. Na tym etapie lubię mieć trochę odręcznie napisanych notatek. Gdzie bohater wpada na lunch, jakim autem jeździ, na jakieś ulicy mieszka, w którym kinie bywa, kiedy ma urodziny i tak dalej. Przy większej liczbie postaci takie drobiazgi zaczynają mi się mieszać, a nie ma nic gorszego niż wypatrzone przez czujnego czytelnika błędy w fabule… Oczywiście wrzucam czasem jakieś anegdoty, czy wspomnienia, które przerabiam na własną modłę. Nigdy jednak nie zdradzam sekretów przyjaciół i nigdy nie używam bolesnych historii, które im się przytrafiły. Generalnie moi bohaterowie bywają zazwyczaj zlepkiem najprzeróżniejszych cech, które obserwuję w ludziach. Z pewnością nie są jednak lustrzanymi odbiciami osób, które znam. To byłoby dla mnie mało inspirujące, może nawet nudne. Zazwyczaj, wymyślając moich bohaterów czuję, że w pewien sposób ich „znam”. Zdarza się jednak, że wraz z rozwojem fabuły część z nich potrafi mnie zaskoczyć. Bywa, że mam dawno obmyślone rozdziały i nagle przychodzi mi na myśl zupełnie inne rozwiązanie. Tak jakby mój bohater w pewien sposób podszepnął mi coś nieszablonowego, nieplanowanego. Bardzo lubię takie chwile, kiedy dociera do mnie, że zakończenie albo scena, którą od dawna miałam rozpisaną w głowie, nabiera zupełnie innych barw. 

Wierzysz w horoskopy?

Nie do końca. Ale czytuję je dla zabawy i – jak na optymistkę przystało – liczę, że spełnią się tylko dobre prognozy;) Wierzę za to, że każdy ze znaków zodiaku ma pewne na stałe przypisane sobie cechy. Chociażby taki Lew – niemal każdy ma w sobie coś królewskiego, majestatycznego. To znak, który chyba najłatwiej można rozpoznać – Lwy mają charyzmę, rzucają się w oczy. Oczywiście w grę wchodzą tutaj najprzeróżniejsze układy planet, ascendent, geny itd., ale lubię obserwować ludzi znając ich znak zodiaku i zazwyczaj wiem, czego mogę się po nich spodziewać. Zazwyczaj. Szczęściem większość znajomych potrafi mnie jeszcze zaskoczyć, więc może cała ta astrologia nie jest taka prosta, jak chciałabym wierzyć? 

W wywiadach autorzy często opowiadają o swoim warsztacie, nie mogą więc pominąć tej kwestii. Jak pracujesz nad książką? Metodycznie, zakładając sobie określoną objętość znaków dziennie? A może czekasz na przypływ weny i wówczas rzucasz się w wir pracy zapominając o świecie?

Różnie to bywa, przyznam. Nie określam w każdym razie ilości znaków. Nie da się narzucić sobie takiego precyzyjnego rytmu, bo nigdy się nie wie, jak skutecznie danego dnia będzie się pisać. Zdarza się, że wena jest dla mnie szczególnie łaskawa i pracuję kilka długich dni z rzędu, zapominając o całym świecie. Zamiast obiadu bagietka z majonezem i tuńczykiem, zamiast kolacji na szybko zrobiony budyń; szczęściem lubię chomikować po szafkach jedzenie i nie zawsze muszę wychodzić na zakupy. Znajomych odstawiam wtedy na boczny tor, po prostu mówię, że w najbliższym czasie żadna siła nie wyciągnie mnie z domu. A później nagle: bach! Jedna chwila i tracę zapał. I nagle kręgosłup mnie zaczyna pobolewać, oczy pieką, a na zewnątrz takie cudne słońce… Staram się jednak mobilizować i nie robić sobie zbyt długich przerw w pracy. Kiedy pracuję nad książką, której fabułę mam już jasno skonkretyzowaną w głowie, piszę również w weekendy i wieczorami. A że czasem bywam skrajnie zmęczona, to już zupełnie inna sprawa. Pisanie to bardzo niewdzięczne zajęcie, samotne. W firmach, czy urzędach ludzie flirtują, żartują, opowiadają sobie jak im minął weekend. Ja siedzę sam na sam z moim laptopem i… piszę, piszę, PISZĘ. Pamiętam, że któregoś dnia miałam kontrolne badania w „zaprzyjaźnionym” szpitalu. A w szpitalu – wiadomo – z godzinkę, czy dwie poczeka się przed zabiegowym, później biega się po korytarzach szukając swojego lekarza – słowem trochę mi tam zeszło. Zaskakujące było jednak to, że wyszłam stamtąd niemal w euforii – roześmiana, ożywiona, pełna energii. W drodze na przystanek dotarło do mnie, że po prostu spędziłam dzień wśród ludzi;) 

„Ostatni dzień roku” to twoja trzecia książka. Czy możesz mówić już o sobie, że jesteś zawodową pisarką?

Oj nie, do tego jeszcze daleka i wyboista droga – obecnie pisanie książek jest dla mnie raczej hobby, niż zawodem. Ale pierwszy krok został zrobiony, więc może kiedyś tak się poczuję. Bardzo bym sobie tego życzyła! 

Kiedy możemy spodziewać się kolejnej książki? Czy masz już na nią pomysł?

Pomysłów mam wiele. Część z nich dopiero powoli się konkretyzuje, część „utknęła” w pierwszej fazie realizacji. Zazwyczaj miewam kilka rozpoczętych książek i spontanicznie decyduję, którą jako następną pociągnę do końca. Bywa, że piszę dwie, lub trzy na raz – znudzą mi się bohaterowie obyczajówki, to zabieram się za coś innego;) Na pytanie kiedy pojawi się kolejna książka nie potrafię niestety odpowiedzieć. Nie ode mnie zależą terminy, a plan wydawniczy bywa zazwyczaj dopięty na ostatni guzik na długie miesiące w przód. Na razie sobie piszę, a kiedy skończę coś, z czego będę zadowolona, na pewno wyślę wydawcy. Teraz pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że „Ostatni dzień roku” zostanie ciepło przyjęty przez Czytelników, bez których pisarz przecież nie istnieje…

Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę nie tylko tego ciepłego przyjęcia „Ostatniego dnia roku”, ale i wielu kolejnych książek.

Dziękuję serdecznie za rozmowę!



2 komentarze: