piątek, 31 sierpnia 2012

Edward Bolec "Facet z nocy"

Tytuł: Facet z nocy
Autor: Edward Bolec
Opowiadania zawsze kojarzyły mi się z obrazami, z portretem świata namalowanym słowami, z chwilą uchwyconą i zatrzymaną na ryzie papieru. W przypadku zbioru opowiadań „Facet z nocy” Edwarda Bolec skojarzenie to jest niezwykle adekwatne, zaś książka ta jest podróżą szlakiem myśli autora, jego subiektywnych odczuć i wrażeń, jakie wywołują drobne elementy codzienności.
Osadzone w większości w  Bostonie, miejscu pobytu Bolca oraz w rodzinnym mieście Rzeszowie teksty stanowią odbicie osobowości autora, lirycznej duszy pełnej zachwytu nad subtelnymi odcieniami rzeczywistości. Na sposób patrzenia na świat przez pryzmat reporterskich doświadczeń, nakłada się tu nostalgiczna i romantyczna natura, która pozwala mu odnaleźć piękno zarówno w otaczającej przyrodzie, jak i rozlicznych parkach. Opowiadaniom Bolca daleko jednak do wyidealizowanej rzeczywistości, są raczej wiernym odbiciem codzienności i świata, w którym istnieją nie tylko blaski, ale i cienie. Zbiór otwiera doskonały tekst „Johnny de Wolfe” portretujący sześćdziesięcioletniego sprzedawcę gazety związku bezdomnych „The Spare Change News”, który ponad dobra materialne przedkłada wolność. Dlatego też mimo, że mieszka na dworcu autobusowym, jest narażony na kaprysy pogody, to nie akceptuje życia w klatce, jaką stałaby się posada na etacie i garnitur. Jego niezłomność, ciężkie życie (w tym kryminalna przeszłość) fascynują autora nic więc dziwnego, że kiedy Johnny de Wolfe znika, ten nie ustaje w poszukiwaniach.
Po kolejnym, niezwykle wymownym choć krótkim tekście „Gdzie są Indianie” (w Iranie), Bolec przenosi nas do The Norman B.Leventhal Park, położonego przy Post Office Square, w biznesowej części Bostonu. Opowiadanie „Park, pustynia i karawana” odbieram jako najlepsze wśród dziewiętnastu, składających się na książkę, a liryczny nastrój kontrastuje tu mocno z refleksjami dotyczącymi życia i jego sensu. „Wyjście z parku to powrót do rzeczywistości, którą można przyrównać tylko do podjęcia przez karawanę dalszej, pełnej niebezpieczeństw wędrówki, po opuszczeniu przyjaznej, bezpiecznej ciszy na saharyjskiej pustyni” – pisze autor. Czy zatem można się dziwić, że nie chcemy tego parku opuszczać?
„Facet z nocy” to także historia przypadków tajemniczej hibernacji w rozedrganym słońcem mieście („Tajemnicza epidemia”) oraz rozbrzmiewające dźwięki muzyki gitarowej, uwodzące podobnie, jak balsamiczna woń fajki („Irlandzki apokryf”). Przechodząc przez most Fort Point Bridge, pod zasnutym purpurą niebem, możemy obserwować pewną  parę i chłonąć ich pozytywna aurę („Spotkania na moście”), zaś wielbiciele wypoczynku na łonie natury mogą udać się nocą  do parku, gdzie wszystko jest nadal dozwolone („Parkomania”).
Wraz z autorem możemy przysiąść także na drewnianym tarasie baru Fregata („Cud na górze Jawor”) obserwując wolno przesuwające się postacie pochłonięte fotografowaniem „zielonych wzgórz nad Soliną”, opalonych Matek Polek czy malarza zwanego Bieszczadkiem. Ciszę może przerwać nam jedynie narastający warkot silnika helikoptera…Możemy przenieść się też do tajemniczego miasta Rze, gdzie poznamy pewnego mężczyznę „wyglądającego na wiecznego trampa” („Zabawy w wojnę”).
Lektura tych opowiadań jest niczym przechadzka po dobrze znanych nam okolicach, wszystko tu jest namacalne, wszystko mogło się zdarzyć. I zdarzyło, bowiem – jak przekonuje nas Bolec – inspiracją do stworzenia opowiadań były rzeczywiste wydarzenia. „Facet z nocy” to portret nie tylko autora, czy miejsc, w których przyjmuje pozycje obserwatora lub czynnego uczestnika. Zbiór jest także odbiciem naszych czasów, marzeń, tęsknot i lęków. To w istocie portret nas samych …

Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

środa, 29 sierpnia 2012

Mingmei Yip "Pieśń Jedwabnego Szlaku"

Tytuł: Pieśń Jedwabnego Szlaku
Autor: Mingmei Yip
Wydawnictwo: Świat Książki

Jedwabny Szlak to powstały w II w. p.n.e. szlak handlowy łączący Chiny z Europą i Bliskim Wschodem. Zwany również Jedwabną Drogą prowadził z Xi`an, dawnej stolicy Chin przez Lanzhou do Dunhuang, gdzie rozdzielał się na szlak północny i południowy. Uważany za dar bogów służył do transportu ze wschodu m.in. jedwabiu.
Co jednak Jedwabny Szlak może mieć wspólnego z Chinką Lily Lin, mieszkającą od lat w Nowym Jorku? Ta kelnerka pracująca od lat nad swoim bestsellerem przeżyje przygodę swojego życia, a przeznaczenie zaprowadzi ją do kraju dzieciństwa, gdzie przemierzać będzie ścieżki, którymi podążali przed wiekami handlarze jedwabiem. Jednak nie tylko oni, bowiem droga, którą przebyć ma Lily, została dokładnie wyznaczona przez tajemniczą kobietę Mindy Madison, podającą się za jej ciotkę. Powieść „Pieśń Jedwabnego Szlaku” to wspaniała historia wypełniona zapierającymi dech w piersiach krajobrazami oraz dziełami sztuki, przesycona erotyzmem i zapachem kwiatu białego lotosu. Jedyne co w książce uderza i wywołuje negatywne emocje, to liczne wulgaryzmy, które wypływając z ust Lily psując nastrój, w który wprowadza nas autorka niezwykle plastycznie odmalowując przygody dziewczyny.
Spotykamy Lily w dość patowym dla niej okresie życia – po ukończeniu studiów na wydziale kreatywnego pisania wciąż nie może zabrać się do pracy nad książką będącą niejako jej pracą dyplomową. Uzyskanie tytułu jest zasługą wyłącznie jej kochanka, Chrisa Adamsa, profesora uniwersyteckiego, który nie tylko ułatwił jej zostanie panią magister, ale i załatwił pracę kelnerki w ekskluzywnej chińskiej restauracji  w centrum Manhattanu. Mimo uczucia, jakie mężczyzna deklaruje, nie ma zamiaru opuścić swojej żony i dziecka, zadowalając się wspólnymi chwilami spędzonymi … w łóżku Lily.
Nic dziwnego, że kiedy dziewczyna otrzymuje intrygujący list z kancelarii Mills and Mann, obiecujący jej trzy miliony dolarów po spełnieniu pewnych warunków, niemal bez wahania zgadza się wykonać wszelkie zlecone jej zadania. A tych jest co niemiara począwszy od tego, że Lily musi udać się do Chin i wyruszyć na wędrówkę wzdłuż Jedwabnego Szlaku. Musi ona przejść dokładnie tę samą drogę, przejść po tych samych ścieżkach i napotkać dokładnie te same osoby, robiąc dokładnie to samo, co kilka lat temu robiła jej ciotka. Podróż nie może przy tym trwać dłużej niż osiem miesięcy, a kolejne etapy wyznaczać mają ponumerowane koperty z dokładnymi instrukcjami postępowania.
Tym sposobem Lily, z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów wyrusza do Xi`an, gdzie rozpoczyna się jej przygoda. Wśród zadań, jakie musi wykonać, jest pozyskanie próbki powłoki pokrywającej jednego z wojowników terakotowej armii, a także wyprawa na pustynie Takla Makan, by odnaleźć tajemniczy przedmiot zakopany w małej, zrujnowanej osadzie. Musi również spotkać się z niewidomym wróżbitą – mistrzem Sięgającego Niebios Żurawia – specjalistą feng shui, ale i przepowiadania przyszłości za pomocą metody zwanej Subtelną Kwiecistą Kalkulacją, a także odnaleźć pewną uzdrawiającą roślinę, rosnącą w górach Tienszan. Jednak najbardziej kontrowersyjnym zadaniem jest wyprawa do tajemniczej świątyni na skale i uwiedzenie jednego z mnichów oraz … uprawianie z nim seksu w pozycji „odwróconego kwiatu lotosu”.
Czy dziewczynie, samotnej kobiecie podróżującej po Chinach, uda się zrealizować wszystkie plany? A może na swojej drodze spotka nie tylko przygodę i niebezpieczeństwo, ale również miłość? Kim jest tajemnicza kobieta, domniemana ciotka i dlaczego wyznaczyła jej tak dziwne, absurdalne z pozoru zadania? Te pytania nasuwają się podczas lektury, szczególnie wówczas, kiedy zmęczeni jesteśmy infantylnością Lily, jej wulgarnym językiem, czy ciągłymi rozterkami sercowymi, wątpliwościami oraz chęcią oczarowania wszystkich mężczyzn, którzy stoją jej na przeszkodzie. Mimo tych niedociągnięć, które wymagałyby tylko niewielkiej korekty tekstu, książka wciąga niczym niezwykle piękna baśń. „Pieśń Jedwabnego Szlaku” Mingmei Yip, to bowiem romantyczna opowieść, której obietnice  stanowi przyciągająca wzrok, delikatna niczym jedwab okładka, zaś sama treść to pieśń żądnej egzotyki duszy.
Recenzja została również umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Andrzej Te "Freelancer"

Tytuł: Freelancer
Autor: Andrzej Te
Wydawnictwo: NovaeRes
Kiedy jesteśmy dziećmi wszystko jest proste, wszystkie nasze działania wydają się mieć sens i służą zaspokojeniu naszych pragnień oraz realizacji celu nawet wówczas, kiedy jest on absurdalny. Dlaczego więc z upływem lat nasze plany tracą swą wyrazistość, dlaczego zbaczamy z raz obranej drogi, a nawet wówczas, kiedy uda się nam spełnić marzenia, to okazują się one dalekie od wyobrażeń? Może właśnie to oznacza dorosłość… Może to umiejętność obniżania lotów i konfrontowania swoich marzeń z rzeczywistością? Te przerażające pytania nasuwają się po lekturze książki Andrzeja Te, określanej mianem powieści inicjacyjnej. Powiedziałabym, że to raczej powieść depresyjna, niezwykle dobrze oddająca polską rzeczywistość i losy tysięcy wykształconych ludzi, których przyszłość rysuje się w czarnych barwach.
„Freelancer” to książka wielowymiarowa i niejednoznaczna, takie są też moje odczucia. Z pewnością nie jest to pozycja, po którą sięgnę ponownie, nie jest to też powieść, którą czyta się z przyjemnością. Właściwie mogłyby to być dwie oddzielnie funkcjonujące publikacje, z których jedna traktuje o przeszłości, czyli o czasach dzieciństwa bohatera, zaś druga – o dorosłości. Zamysłem autora było z pewnością przeciwstawienie sobie tych etapów w życiu człowieka, ale czy była to udana próba? Nie jestem przekonana, choć zarówno opowieść o młodym Iksie i jego działalności przestępczej, jak i o dorosłym już, trzydziestoletnim obywatelu Polski, wciągają i skłaniają do przemyśleń.
Metamorfoza, jaką przechodzi bohater jest niezwykle widoczna. Dorastanie wypełnione morzem tequili pitej na hiszpańskim wybrzeżu, amfetaminą, LSD, haszyszem i skuną, pobytami na izbie wytrzeźwień, bijatykami i poczuciem wszechmocy ostro kontrastuje z Iksem Igrekiem, już jako „dorosłym przez wielkie De – jak dupa”. Dwa kierunki studiów, staże w agencjach reklamowych za marne grosze i własna firma z branży reklamowej ani trochę nie przybliżyły go do celu, co więcej,  dawno już cel ten stracił z oczu. Nawet decyzja, którą pewnego dnia podejmuje, by ponownie stać się sobą, by zacząć kierować się zasadami sprzed podjęcia pracy zawodowej, a także znaleźć hobby, któremu będzie mógł się poświecić, spalają na panewce. Zostaje sam ze swoim monotonnym życiem rozwodnika, który pustkę duszy zagłusza alkoholem i trawką, zaś serca – kolejnymi podbojami. Bohaterowi nie pozostaje nic innego, jak znaleźć sobie misję, która wniesie koloryt do jego nędznego życia – postanawia zatem rozpracować tajemnicę Fundacji redukującej stres „Stresencja”. Z jakim skutkiem?
„Dość tego, że wszystkie jego dotychczasowe działania i próby bycia odpowiedzialnym, samodzielnym, samowystarczalnym (…) okazały się nic nie warte, były tylko żartem Kundery” – pisze autor, a ja waham się, czy mam się nad Iksem litować, czy też jego użalanie się nad sobą warte jest raczej pogardy.
Podobny dylemat mam z jednoznacznym określeniem powieści, obnażającej słabość natury ludzkiej, ale też słabość systemu odbierającego energię, by walczyć o siebie. Również należę do pokolenia omamionego wizją świetlanej przyszłości po studiach tyle tylko, że możliwości dzisiejszego rynku pracy dawno już przestały być adekwatne do tych obietnic. Pytanie tylko, czy poddamy się i skończymy jako sfrustrowane własną bezsilnością jednostki czy też weźmiemy sprawy w swoje ręce nawet, jeśli oznacza to wyjazd z kraju – w końcu „Europa bez barier” do czegoś zobowiązuje. Atutem „Freelancera” jest natomiast (to już stwierdzam bez wahania) grafika tworzona przez autora, stanowiąca jedność z tekstem. I choć nie jestem przekonana, czy mam ochotę sięgnąć jeszcze kiedykolwiek po książkę Andrzeja Te, to w przypadku komiksu jego autorstwa, zrobię to bez wahania.
Recenzja zostala także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

czwartek, 23 sierpnia 2012

Meg Donohue "Przepis życia"

Tytuł: Przepis życia
Autor: Meg Donohue
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Niekiedy krzywdy doznane w dzieciństwie determinują naszą przyszłość, wbijając się niczym cierń w serce i odbierając radość z osiągnięć czy dnia codziennego. To mogą być bolesne słowa, ostra krytyka, świadectwo pogardy czy bezpodstawne oskarżenia, które zmieniają życie w piekło i już na zawsze kładą się cieniem na latach młodości.
Niekiedy potrafimy się odciąć od przeszłości, wybaczyć, a niekiedy świadomie unikamy konfrontacji bowiem oznacza ona konieczność przejęcia kontroli nad własnym losem. Czy właśnie tak było w przypadku Annie Quintana, jednej z bohaterek pachnącej babeczkami powieści „Przepis życia” Meg Donohue? Autorka stworzyła opowieść o dwóch kobietach pochodzących z różnych sfer społecznych, a jednak przeżywających te same rozterki oraz borykających się ze swoją samotnością i choć historia nie porywa, nie wzbudza także większych emocji, to może stać się towarzyszką letniego wypoczynku bądź sposobem na jesienną chandrę.
Annie oraz jej przyjaciółkę z dzieciństwa, Julię St. Clair, poznajemy, kiedy obie zbliżają się już do 30., zaś ich drogi dawno się rozeszły. Panna Quintana, córka gospodyni domowej zatrudnionej u rodziny Julii w szykownej rezydencji w San Francisco, ukończyła szkołę kucharską i obecnie jest szefową i głównym piekarzem w małej kawiarni w latynoskiej dzielnicy Mission. Aby przeżyć z głodowej pensji dorywczo trudni się wyprowadzaniem psów, choć tak naprawdę jej marzeniem jest posiadanie własnej cukierni. Zupełnie inaczej potoczyło się życie Julii, która po skończeniu studiów na uniwersytecie Columbia rozpoczęła pracę w jednej z najlepszych firm venture capital w Nowym Jorku, obecnie jest zaś wiceprezesem. Ten obrazek idealnego życia ambitnej i pięknej dziedziczki dopełnia jeszcze książę z bajki w osobie Wesleya Trehornema, rzutkiego biznesmena z branży IT. Tyle tylko, że nawet w bajkach zdarzają się tragedie, choć o swojej Julia nie może powiedzieć nikomu. Ta tajemnica oddala ją od narzeczonego, zaś jedynym wyjściem wydaje się rzucenie się w wir przygotowań do ślubu. Rezygnuje z pracy i powraca do rodzinnego miasta, choć pustka w jej sercu towarzyszy jej i tutaj.
Być może spotkanie po latach z przyjaciółką pomogłoby jej pozbyć się skorupy perfekcjonistki i otworzyć się przed drugą osobą. Annie jest jednak nie tylko zaskoczona jej obecnością, ale i wrogo nastawiona, bowiem wraz z pojawieniem się Julii wracają wspomnienia wyrządzonych krzywd, poczucia niższości, ohydnych plotek, które zniszczyły jej reputacje, śmierci matki z którą nie zdążyła się pogodzić, a także Jake`a Logana – pierwszej miłości, chłopaka, którego Julia odbiła jej dla kaprysu.
Czy dawne przyjaciółki mają szansę, by naprawić zerwane więzi? Czy Julia zrozumie, jak wielką krzywdę wyrządziła Annie, zaś ta, czy zdoła jej wybaczyć?  Czy wspólny biznes, wymarzona cukiernia Pychotka ma szansę na sukces i komu zależy, aby interes zakończył się fiaskiem? Lektura nasuwa nam mnóstwo pytań, zaś pojawiający się watek sensacyjny w zadziwiający sposób nie tylko nie psuje, ale wręcz dodaje książce pikanterii i odrobiny kolorytu. Mimo tych wszystkich zapachów unoszących się z kart powieści, ciężko jest wczuć się w jej klimat, a nawet wykorzystanie dwóch narratorek – Annie i Julii nie pomogło w wydobyciu głębi fabuły. Akcja toczy się jakby na powierzchni prawdziwego życia, nie sięgając do korzeni, nie konfrontując praktycznie wspomnień i żalów Annie z wersją Julii i nie pozwalając uwierzyć, że historia mogła mieć miejsce. Odnoszę wrażenie, że „Przepis życia” jest niczym jedna z pięknych babeczek Annie z tą tylko różnica, że wspaniale wygląda wyłącznie na zewnątrz (okładka rzeczywiście przyciąga wzrok). W środku zaś spotykamy zwyczajną masę – nie najgorszą, ale daleko nam do zachwytów. Po prostu zwyczajna książka na zwyczajny dzień.
Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak "Upalne lato Marianny"

Tytuł: Upalne lato Marianny
Autor: Katarzyna Zyskowska-Ignaciak
Wydawnictwo: MG
Lipiec dopiero się zaczyna, ale jest już niezwykle parno i gorąco, a okoliczne pola złocą się od młodych kłosów, które spuszczają pokornie główki przed żarem lejącym się z nieba. W takie dni tylko cień może dać ukojenie. Choć przed rozpalonym słońcem nie da się uciec. A uczucia zrodzone w takie lato nie dadzą się już zapomnieć. Nigdy” – pisze Katarzyna Zyskowska-Ignaciak. Rzeczywiście letnia pora ma w sobie jakąś magię sprzyjającą miłości, zaś słońce rozgrzewa nie tylko ciała, ale także zmysły, rozpalając namiętność i żar, który niekiedy pozostawia za sobą zgliszcza. Już Hanka Ordonka śpiewała: „Na pierwszy znak, gdy serce drgnie (…)”, zaś ono bije żywo właśnie w lipcu, a szczególnie wówczas, jeśli ukochanego spotkamy wśród łąk, szumiącego lasu i szemrzących strumyków, zaś nastrój tworzą pachnące kwiaty. Taką sielską i anielską wydaje się być mazowiecka wieś mimo tego, że jest rok 1939, zaś wokoło pojawiają się pogłoski o wojnie i niepokojących ruchach Hitlera.
Większość ludzi, nawet w Warszawie, nie przypuszcza, że wojna może znów wybuchnąć – wszak Polska dopiero podniosła się po wcześniejszym pogromie, odbudowując kamień po kamieniu domy, a także hart ducha w narodzie. W jakiekolwiek przeszkody, które staną na drodze studiowania, nie wierzy także Marianna Borucka, bohaterka niezwykle ciepłej, wyjątkowej w swej delikatności i poezji słowa książki „Upalne lato Marianny”. Lektura przeniosła mnie w świat pełen zasad i reguł, ograniczeń, ale też niewinności, która w obecnych czasach jest niestety tylko cieniem przeszłości. Wychowana na książkach Stanisławy Fleszarowej-Muskat, ale i wielbiąc twórczość Elizy Orzeszkowej, a współcześnie – Marii Nurowskiej, odnalazłam w pisarstwie Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, to co najlepsze w powieści obyczajowej, swego rodzaju kompilację stylów złożonych jednak na jeden, właściwy autorce. Wpadłam w świat Marianny, jej nadziei, lęków, ideałów oraz wątpliwości i już wiem, że kolejne części sagi pochłonę z równym zaangażowaniem.
Mariannę poznajemy w momencie, kiedy matura uzyskana ze wspaniałymi wynikami, staje się dla niej przepustką do przyszłości, jaką sobie wymarzyła. Zostaje przyjęta na pierwszy rok prawa w Warszawie, a choć sam przedmiot niezbyt ją pociąga to wie, że dołoży wszelkich starań, aby być najlepszą. Zrobi wszystko, by wyrwać się z nudnej wsi, z dworu rozbrzmiewającego wyłącznie śmiechem jej młodszego brata, od nakazów i zakazów czyniących z kobiety tylko bezmyślną maszynę. Jej pragnienia dalekie są od marzeń typowych osiemnastolatek w jej wieku, myśli nie zajmuje szukanie męża, wyznawanie grzechów Bogu czy snucie planów dotyczących nowych kreacji. Ona chce chłonąć życie każda komórką ciała. Chce zmieniać świat. Chce podróżować, poznawać, przeżywać namiętności a nie tylko o nich czytać, chce grzeszyć i choć nie wie właściwie nic o życiu, to jednak intuicyjnie czuje, że rola w jaką wtłaczają ją czasy w których żyje, jest nie dla niej.
Tę nieznaną strunę w duszy, ukrytą jeszcze kobiecość, porusza mężczyzna spotkany w warszawskiej kawiarni. Jedno spojrzenie roziskrzonych oczu wystarczy, by śniady dżentelmen zagościł nie tylko w myślach Marianny, ale również w sercu. I być może historia skończyłaby się tylko na tym dojmującym uczuciu, że wraz z  nieznajomym zmieniło się jej postrzeganie świata, gdyby nie fakt, iż pojawia się on znowu, kilka dni później i to na mazowieckiej wsi. Zygmunt Jasieński, bo tak ma na imię wybranek serca Marianny okazuje się być najbliższym przyjacielem Zenka, siostrzeńca miejscowego proboszcza. Na dodatek również studiuje prawo i jako doktorant, będzie wykładowcą dziewczyny.
Mimo, iż w takiej sytuacji rozsądek nakazywałby natychmiastowe przeniesienie swoich uczuć na inny obiekt, to Marianna już wie, że pójdzie za nim w ogień. Wydaje się, że Zygmuntem targają równie silne emocje, choć jako mężczyzna nie przeżywa moralnych rozterek i wątpliwości przynajmniej do czasu, kiedy odkrywa że piękna osiemnastolatka zawładnęła jego myślami, zaś to może przeszkodzić mu w karierze.
Marianna jednak nie przyjmuje do wiadomości tego, że nie mogą być razem. Ona przecież wie, czuje, że tę namiętność może ugasić tylko jego spojrzenie, jego dotyk, jego pocałunek. Wbrew wszelkim zasadom, regułom i konwenansom, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie jej za to zapłacić, postanawia walczyć o miłość Zygmunta. Czy jej się to uda? Czy w świecie, gdzie priorytetem są pragnienia mężczyzn, a nie kobiet, gdzie to mężczyźni a nie kobiety wiodą prym, nastolatka odnajdzie swoje miejsce? A może za grzechy, za nieczyste myśli, które wszak nie przystoją panience z dobrego domu, czeka na nią kara?
„Upalne lato Marianny” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak to swego rodzaju podróż w czasie, wyprawa szlakiem historii emancypacji, ale też międzywojennych losów Polski. To także podróż szlakiem uczuć i emocji, tych bowiem nie brakuje na kartach powieści. Każdy z bohaterów został otoczony niezwykłą opieką autorki, zyskał indywidualne cechy i tajemnice, które sprawiają, że postacie przestają żyć wyłącznie na kartach książki, zapisując się trwale również w naszej pamięci. Pisarka rozpala również naszą ciekawość – jak bowiem potoczą się losy Marianny i Zygmunta kiedy wiemy, że za kilka miesięcy wojna naznaczy kraj cierpieniem? Czy ich miłość, jeszcze świeża, a już skażona tragedią, ma szansę by przetrwać? Mam nadzieję, że odpowiedź przyniesie kolejny tom…

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

wtorek, 21 sierpnia 2012

Mariusz Jaksa Czoba "Tajemnica Starych Dunajczysk"

Tytuł: Tajemnica Starych Dunajczysk
Autor: Mariusz Jaksa Czoba
Wydawnictwo: Rovae Res










Nie ma chyba osoby, która choć raz nie słyszała o bursztynowej komnacie, czyli bursztynowym gabinecie zamówionym przez Fryderyka I Hohenzollerna do podberlińskiego pałacu Charlottenburg. Wykonana przez mistrza bursztyniarskiego z Gdańska, Andreasa Schűtera, została zrabowana przez Niemców w 1941 roku, zaś kilka miesięcy później przewieziona w kilkudziesięciu skrzyniach do Zamku Królewskiego. Tu kończą się fakty, a zaczynają domysły na temat miejsca przechowywania tego cudu wykonanego ludzką ręką - wiadomo, że została znów zapakowana w skrzynie i.. do dziś jej nie odnaleziono. Takich skarbów wywiezionych przez III Rzeszę i ukrytych w różnych rejonach kraju jest prawdopodobnie wiele, a wielbiciele zagadek historii czynnie włączają się w ich poszukiwanie.
Jednym z takich pasjonatów jest Łukasz Jaksa, dziennikarz nieustannie poszukujący dowodów z przeszłości i spędzający każde wakacje na odkrywczych wyprawach z mapą i książkami w ręku. Tym razem kierunek wakacyjnego wyjazdu zdeterminował post,  umieszczony przez niejakiego Vikinga na jednym z forów internetowych, zaś w podróż do Starych Dunajczysk na Dolnym Śląsku zabiera nas Mariusz Jaksa Czoba. Jego debiut powieściowy „Tajemnica Starych Dunajczysk”, opublikowana przez Wydawnictwo Novae Res, to ekscytująca i pełna przygód książka, przesiąknięta duchem historii, łącząca w sobie elementy Indiany Jonesa i „Pana Samochodzika”.
Stara zasypana sztolnia, świadomość, że w kierunku Dolnego Śląska w latach 1943- 1945 wyruszały konwoje niemieckich ciężarówek z tajemniczymi ładunkami i specyficzne ukształtowanie terenu stwarzające możliwości aranżacji licznych kryjówek, przyciągają Łukasza niczym magnes, zaś identyfikacja miejsca opisanego przez Vikinga wzbudza ekscytację. Tyle tylko, że ktoś najwyraźniej nie podziela entuzjazmu ewentualnych odkrywców i robi wszystko, by przegonić turystów (w tym Łukasza) kręcących się wokół wejścia i to za pomocą broni palnej.
Mężczyzna znajduje towarzysza poszukiwań, nastoletniego Marcina Młynieckiego, zwanego Martim, który wraz z mamą spędza na wsi każde wakacje. Ta znajomość jest o tyle cenna, że nad okolicę nadciągają ulewne deszcze, a namiot nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia przez strumieniami wody, zawsze zatem lepiej jest skryć się w domu Inki o roziskrzonych oczach. Poza tym ktoś bardzo interesuje się obozowiskiem dziennikarza i nie tylko go śledzi, ale też wywabiając z namiotu przetrząsa jego rzeczy.
Nic jednak nie powstrzyma takiej dwójki pasjonatów przygód szczególnie od chwili, kiedy w ich małe śledztwo włącza się też stary leśniczy. I choć „skarb” odnaleziony w zasypanej grocie daleki jest od bursztynowej komnaty, to jednak stanowi dowód na to, że Niemcy rzeczywiście na Dolnym Śląsku znaleźli niezwykle skuteczne kryjówki.
Kiedy już jesteśmy przekonani, że odkrycie wojskowych pojazdów z pełnym ładunkiem jest kolimacyjnym punktem powieści, Mariusz Jaksa Czoba znów wystawia naszą cierpliwość na próbę. Jego bohater ma jeszcze kilka dni urlopu, które spędzi nie tylko w towarzystwie pięknej matki Matiego, ale i chłopca… kontynuując wraz z nim poszukiwania skarbu - wszak na jednym odkryciu świat się nie kończy.
„Tajemnica Starych Dunajczysk” to prawdziwa kondensacja pomysłów i wydarzeń, nie dająca czytelnikowi nawet chwili na nudę czy refleksję, Obietnica skarbów, takich jak Piękna Madonna wywieziona w czasie wojny z Torunia, motywuje do działania (czytania) i w efekcie rozpoczynając lekturę wieczorem możemy zapomnieć o śnie. Choć niektóre wątki są zbędne bądź też nie mają zakończenia, to nawet nie mamy ochoty zwracać na to uwagi. Wszak zaraz możemy usłyszeć sygnał wykrywacza metali, trafić na tajemniczego strażnika groty bądź… dać się zamknąć w starej studni. Wszystko to rozbudza w nas ducha poszukiwacza przygód, działa na wyobraźnię i wyznacza kierunek następnych wakacji. Nie wiem jak Wy, ale ja wyruszam w kierunku Wrocławia i to w towarzystwie Jaksy. Ahoj przygodo!

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Sophie Hannah "Zabójcze marzenia"

Tytuł: Zabójcze marzenia
Autor: Sophie Hannah
Wydawnictwo: G+J











Czy można pożądać czegoś tak bardzo, że staje się to powoli obsesją? Czy można witać dzień i żegnać go z głową wypełnioną wizjami życia po zdobyciu upragnionego celu? Jak daleko można posunąć się w staraniach zaspokojenia swoich marzeń i stanu posiadania?
Istnieją różne obsesje - ludzie pragną klejnotów, pieniędzy, zemsty, bądź drugiej osoby. Czy jednak można do tego stopnia pragnąć jakiegoś domu, aby przejeżdżać koło niego regularnie, by wyszukiwać informacji o jego właścicielach czy oglądać jego wnętrza w sieci kwadrans po pierwszej w nocy? A może to wcale nie chodzi o jego posiadanie? Niezależnie od tego, jaki jest powód tego nocnego surfowania (a nieprędko go poznamy) to faktem jest, że Catriona Louise Bowskill, dla bliskich Connie, zobaczyła zwłoki. Uruchamiając opcję wirtualnego zwiedzania domu na Bantley Grove 11 w Cambridge ujrzała kobietę leżącą twarzą do dołu na środku salonu i morze krwi na beżowym dywanie. Tyle tylko, że kiedy zaszokowania obudziła męża, by pokazać mu makabryczny obraz … zwłoki zniknęły. Co więcej, w pokoju nie było nawet śladu po hipotetycznej zbrodni.
Sophie Hannah, autorka książki „Zabójcze marzenia” zapewne zdawała sobie sprawę, że rozpoczynając powieść tak mocnym akcentem nie tylko przykuje uwagę czytelnika, ale będzie zmuszona utrzymać to zainteresowanie do końca. Robi to zresztą w znakomitym stylu bo choć zdarzają się fragmenty nic nie wnoszące do książki i dialogi pełne zbędnych słów czy informacji, to jednak intryga jest tak misternie skonstruowana, że aż strach uronić choć jedno zdanie z tekstu. Powieść zachwyci nie tylko fanów dobrej sensacji czy kryminału, ale również wszystkich lubiących łamigłówki i fabułę podszytą sporą dozą psychologii.
Pola do analizy zachowań dostarcza nam już sam związek Connie i Kitta, pełen sprzeczności i ukrytego napięcia. Pozornie ich życie przypomina sielankę - mają piękny dom (choć nie mieszkają w upragnionym Cambridge), a ich firma zajmująca się zarządzaniem bazami danych odniosła sukces na rynku i nie muszą martwić się o nowe zlecenia. Zatem dlaczego Connie jest przekonana, że w nocy, na ekranie monitora rzeczywiście widziała zwłoki, a na dodatek mordercą jest jej mąż? Dlaczego Kitt o to samo oskarża żonę, stawiając ją na równi z psychotyczną zabójczynią? Dlaczego szczęśliwe ponoć małżeństwo podejrzewa się wzajemnie o popełnienie morderstwa i to na podstawie jednego tylko kadru, którego na dodatek on nie widział?
Tajemnica domu na Bentley Grove 11 nie ogranicza się tylko do znikających zwłok, ale ma swoje źródło we wcześniejszych wydarzeniach, nierozerwalnie ze sobą powiązanych. To właśnie sześć miesięcy temu Connie odkryła, że GPS Kitta pod hasłem „dom” ma zaprogramowany … adres domu w Cambridge. To Selinę Gane, właścicielkę posesji śledziła przez pół roku pragnąć udowodnić jej i mężowi romans. To właśnie to było powodem obsesji na punkcie tego domu, bezsennych nocy i wirtualnego zwiedzania wystawionej na sprzedaż nieruchomości.
I właśnie wówczas, kiedy zarówno my, jak i policja zaczynamy wątpić w poczytalność kobiety, pojawia się drugi świadek, który również widział zwłoki. Jackie Napier, agentka nieruchomości, potwierdza słowa Connie i tym samym uruchamia lawinę pytań cisnących się na usta i wątpliwości. Jednak, nawet w najśmielszych fantazjach. nie jesteśmy w stanie odkryć, jakie zakończenie szykuje dla nas Sophie Hannah. „Zabójcze marzenia” to bowiem książka wymykająca się wszelkim schematom, nieubłaganie piętrząca niewiadome i trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Powieść ta, jest pierwszą w dorobku autorki, z którą miałam okazję się zetknąć, ale już wiem, że nie ostatnią. To bowiem solidna dawka adrenaliny i ćwiczeń umysłowych, uzależniająca jak narkotyki i niebezpieczna jak obsesja. Obsesja na punkcie miasta, bo czyż Cambridge nie jest wymarzonym i jedynym miejscem, w którym warto żyć? Nie próbujcie nawet zaprzeczać …

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

sobota, 18 sierpnia 2012

Balaban Jan "Wakacje. Możliwe, że odchodzimy"

Tytuł: Wakacje. Możliwe, że odchodzimy
Autor: Jan Balabán
Wydawnictwo: Afera










Mariusz Szczygieł, redaktor Gazety Wyborczej i prawdziwy czechofil powiedział kiedyś, przy promocji nowej kolekcji książkowej Agory: „Czeska kuchnia jest ciężka i trzyma go przy ziemi, ale czeska literatura unosi go do nieba”. Czy tak jest rzeczywiście? W Polsce czeska literatura jest marginalizowana, wypierają ją komercyjne powieścidła zza oceanu. Tymczasem wśród bogatego dorobku czeskich twórców są tak znakomite tytuły, jak nieśmiertelne „Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej” Jarosława Haška, będące swoistą kroniką I wojny światowej, widzianej oczami szeregowego żołnierza, „Proces” Franza Kafki – jedna z najważniejszych powieści w dziejach literatury oraz „Nieznośna lekkość bytu” Milana Kundery, czyli opowieść o człowieku zmuszonym do opuszczenia Czech po wydarzeniach Praskiej Wiosny.
Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy po twórczość sąsiadów sięgnąć warto, koniecznie musi zatopić się w filozoficzno-egzystencjalnych rozważaniach na temat życia i jego sensu w wykonaniu Jana Balabána. To wybitny, przedwcześnie zmarły współczesny prozaik, tłumacz i publicysta, w naszym kraju praktycznie nieznany. Wydawnictwo Afera stwarza jednak możliwość wkroczenia w świat autora, oddając nam połączone wydanie dwóch zbiorów jego opowiadań: „Wakacje” oraz „Możliwe, że odchodzimy”. Drugi ze zbiorów został wyróżniony w 2005 roku prestiżową czeską nagrodą literacką Magnesia Litera w kategorii Proza Roku, oraz w roku 2011, uzyskując tytuł Książki Dziesięciolecia.
Wraz z „Wakacjami” wkraczamy w prozę życia, czyli bezbarwny i wyprany z emocji świat, w którym ludzie upadają się i podnoszą, kochają i kochać przestają, a nad wszystkim unosi się widmo śmierci. Na zbiór ten składają się krótkie epizody z życia kilku bohaterów, których losy splatają się ze sobą na drodze życia. Poznajemy Daniela Niedostała, lekarza zbliżającego się do wieku emerytalnego, cierpiącego na bezsenność. Ciągnące się bez końca nocne godziny sprzyjają rozmyślaniom o życiu, cudownych ocaleniach, wojnie oraz o pacjentach. Jako lekarz „wyprowadził (…) ze świata zbyt wielu pobożnych, bezbożnych, tych, którzy nawet nie zdążyli dobrze świata zobaczyć. Teraz wypełnia go milczenie. Cisza, która jako jedyna może być modlitwą starego lekarza”. Być może było ich zbyt wielu, a krzyki cierpiących rozbrzmiewają zbyt głośno w głowie starego Daniela, by normalnie funkcjonować. A może ten kryzys egzystencjalny to po prostu zmęczenie życiem i świadomość jego przemijania? Znacznie bardziej realny jest doktor Satinsky, niegdyś pracownik instytutu badawczego, obecnie pomocnik murarza w szpitalu. Jego przeszłość naznaczona jest alkoholizmem, na koncie ma rozbite małżeństwo i pragnienie zmiany. Przyszedł jednak taki moment, że doktor zrywa z dotychczasowymi nałogami i wyrusza w podróż ku wolności. „Jestem dokładnie pomiędzy jednym a drugim bezkresem” – mówi doktor przemierzając trasę z Niagary do Buffalo i zastanawiając się po co tak naprawdę to robi. Jest też Paweł Niedostał, bohater sfrustrowany codziennością i przeżywający kryzy małżeński. „Atmosfera zagęszczona bezwładem życia, które się zatrzymało” – tak mówi o ogarniającej go bezsilności, poczuciu pustki i małżeństwie, w którym dawno już przestało się układać. Problemy mężczyzn są typowe, dzielą je setki osób we wszystkich krajach i dlatego właśnie tak przemawiają do czytelnika. Autor, niezwykle oszczędny w słowach, traktuje je jednak jak cenne barwniki, malując nimi obrazy pełne realizmu i niemej rozpaczy.
Nastrój, w jaki wprowadzają „Wakacje” potęguje zbiór „Możliwe, że odchodzimy”, znacznie bardziej dojrzały, przemyślany, dopracowany. Poznajemy tu Emila, nurzającego się w poczuciu bezsensu, dla którego jedyną ucieczką przed rzeczywistością jest sen. „Mam jeszcze czas. Zmuszę się do snu” – mówi Emil – „Zmuszę się, jestem przecież dramaturgiem, reżyserem obrazu. Jestem fabryką snów”. Jest Hans przybywający na parafię, w której niegdyś mieszkał jego dziadek, proboszcz oraz stary strych kryjący swoje tajemnice, gdzie wśród przykurzonych książek kryje się narysowany węglem kobiecy akt, a także Magda, zamknięta w czterech ścianach swojego mieszkania, która „oddycha okratowanym powietrzem i drży jak przemęczona klacz”. To tylko niektóre, wśród plejady postaci Balabána, postaci z krwi i kości, choć utkanych jedynie ze słów autora.
Ta realność przebija się z każdej strony zbioru, pełnego melancholii i rozważań nad sensem życia. Mimo wszystko „Wakacje” i „Możliwe, że odchodzimy” to opowiadania dalekie od literatury wyczerpującej, odbierającej nadzieję czy energię. Wręcz przeciwnie – czytając o ludziach przeciętnych, zmęczonych życiem, borykających się z problemami dnia codziennego, przestajemy się wstydzić swoich słabości.
Prozę Balabána, prawdziwą i namacalną, należy chłonąć powoli, delektując się każdym słowem, zagłębiając w naturę opowiadań i psychikę bohaterów. To wielowymiarowa przyjemność, która – choć niekiedy bolesna – może stać się kamieniem milowym na drodze do samorozwoju i … do pokochania czeskiej literatury, nawet (albo szczególnie) w wykonaniu niepokornego autora, pozornie nie pasującego do stereotypu czeskiego pisarza.


Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

piątek, 17 sierpnia 2012

Hazel Osmond "Kto się boi pana Wolfe'a?"

Tytuł: Kto się boi pana Wolfe`a?
Autor: Hazel Osmond
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka











W życiu zawodowym można spotkać różnych przełożonych. Są despoci, przyznający sobie wyłączne prawo do decydowania o wszystkim i dominujący każdego. Są krzykacze,  dla których jedyną formą komunikacji jest podniesiony głos i niecenzuralne słowa. Niektórzy nawet nie ograniczają się do kontrolowania każdego kroku pracownika i zniżają się do przemocy fizycznej.  Są też tacy, którzy są wybuchowi, ale … szalenie przystojni.
Nie ma chyba wątpliwości z którym typem osobowości ma styczność Ellie Somerset, bohaterka zabawnej książki  Hazel Osmond. „Kto się boi pana Wolfe`a?” to doskonała propozycja na wakacyjny wypoczynek, na chandrę i na zły dzień w pracy. Powieść przesycona jest doskonałymi dialogami, ciętymi ripostami oraz romansem, zaś feromony buzują niemal na każdej stronie lektury, przyprawiając nas o mocniejsze bicie serca.
Ellie, pracująca jako copywriterka  w prestiżowej agencji reklamowej Wiseman&Craster w Londynie prowadzi ustabilizowane, choć nudne życie. Praca pochłania ją w zupełności, mimo tego, że mało kreatywny i asekuracyjny szef torpeduje wszelkie jej pomysły na innowacyjne kampanie reklamowe. Swoje żale zawsze może wylać na ramieniu swojego chłopaka, Sama, z którym związek wkroczył już w fazę na tyle poważną, ze kolejnym krokiem powinien być ślub. Niestety ostatnie miesiące są dla nich wyjątkowo trudne, a zamiast romantycznych kolacji, namiętnych nocy i pierścionka zaręczynowego, na Ellię czeka tylko zmęczony pracą mężczyzna, który zasypia natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. To wyczerpanie, jest wynikiem nowego kontraktu w firmie Sama oraz koniecznością dostarczania rozrywek niemieckim kontrahentom – przynajmniej w to chce wierzyć dziewczyna.  Prawda, w postaci półnagiej Niemki w hotelowym łóżku Sama, spada na Ellię jak grom z jasnego nieba. I jak tu wierzyć mężczyznom? I jak tu jeszcze się zakochać?
Problemy w życiu osobistym przekładają się także na problemy zawodowe szczególnie od momentu,  kiedy szefem agencji został Jack Wolfe – mężczyzna o nienagannym wyglądzie, okropnym charakterze i rozwiązłym stylu życia. Jest na dodatek tak bezczelny i impertynencki, że zwraca uwagę na image Ellie, wytykając jej brak troski o własny wygląd, w jej stylu ubierania się upatrując przyczyny stagnacji w rozwoju zawodowym. Naturalną reakcją każdej kobiety byłoby święte oburzenie. Tyle tylko, że dziewczyna doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej przełożony wyjątkowo ma rację, a brak sex-appeal`u zarzucał jej już były chłopak. Na dodatek Ellie odkrywa, że Jack – pogromca pracowników może być także Jackiem zmysłowym, namiętnym i wznoszącym ją na szczyty seksualności.
Gorący romans jaki ich łączy dla Ellie oznacza coś więcej, niż tylko gorące noce. Chce poznać prawdziwą twarz mężczyzny, a nie tylko zimną maskę, jaką prezentuje w agencji. Nie przeczuwa jednak, że Jack panicznie boi się stałych związków, sabotując każdą głębszą relację w którą wchodzi. Za nałogowymi podrywami, brakiem zaangażowania i upokarzaniem kryje się jednak coś więcej, niż płytka natura szefa. Czy Ellie uda się odkryć tajemnicę ukochanego? Czy uda jej się rozwiązać zagadkę zanim szef w panice przeniesie się do Nowego Jorku, a ona straci go bezpowrotnie?
„Kto się boi pana Wolfe`a?” to powieść z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych, które umilają nam wolny czas w podróży i podczas długich, jesiennych wieczorów. To także antidotum na zły humor, na codzienne kłopoty i problemy w związkach. To solidna dawka uśmiechu i relaksu, nawet pomimo dłużyzn i niepotrzebnych, niczego nie wnoszących do książki scen. Hazel Osmond stworzyła romans, o jakim marzy wiele pracownic mających równie przystojnych co Jack szefów. Pomijając aspekt moralny i związek stanowiący naruszenie kultury organizacyjnej firmy, to książka, która choć na chwilę oderwie nas od rzeczywistości pozwalając wierzyć, że taka miłość jest możliwa. Chociaż … kto powiedział, że nie jest?

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

środa, 15 sierpnia 2012

Anna Łajkowska "Miłość na wrzosowisku"

Tytuł: Miłość na wrzosowisku
Autor: Anna Łajkowska
Wydawnictwo: Damidos










Czym tak naprawdę jest miłość? Czy rodzi się powoli, dojrzewając, czy może wystarczy jedno spojrzenie, jeden dotyk, aby owładnęła nasze ciała i umysły? Czy do tego, aby się rozwijała, konieczna jest obecność drugiej osoby, czy też wystarczy zaledwie jej wyobrażenie, pamięć i tęsknota?
Te pytania nasuwają się podczas lektury powieści „Miłość na wrzosowisku”, będącej kontynuacją „Pensjonatu na wrzosowisku” Anny Łajkowskiej. Odpowiedzi nie znajdziemy w lekturze, ale w naszych sercach, zaś książka może stać się inspiracją do przemyśleń, refleksji oraz bodźcem do tego, by na miłość sobie w ogóle pozwolić. Autorka, operując z wyczuciem słowem, portretuje ludzi i ich tęsknoty, rozterki, problemy dnia codziennego w taki sposób, że czujemy się z nimi emocjonalnie związani, a co więcej, sami stawiamy się na ich miejscu, rozważając kolejne kroki i życiowe wybory.
Spotykamy Basię, która po przeżyciach w krainie sióstr Brönte, postanawia ostatecznie zerwać ze swoim dotychczasowym życiem i marazmem, który ją ogarniał po przeprowadzce z Polski do Ashford. W podjęciu decyzji pomogła sytuacja zawodowa Marka oraz awans, który przypadł w udziale innej osobie oraz odszkodowanie za wypadek z psem, które wywalczył dla Basi James. Dzięki temu mogła ona zrealizować swoje wielkie marzenie i nie tylko kupić w Haworth dom, ale również otworzyć w nim kawiarenkę.  Nie sądziła jednak, że taka działalność będzie wymagała takiego nakładu pracy szczególnie, że mąż pracujący jako freelancer nie jest w stanie jej pomóc.
Całe szczęście, że na miejscu jest James – jej bohater, który zafascynował ją już podczas pierwszego spotkania. Znający się na elektryce mężczyzna staje się częstym gościem w kawiarni Basi i szybko zaczyna ich łączyć coś więcej, poza sprawami zawodowymi. Równolegle z historią miłosną Basi toczy się wiele spraw, jej córki dorastają, zaś starsza, Karolina, podejmuje decyzje o wyjeździe do szkoły z internatem. Niezauważalnie, tydzień po tygodniu, rodzina się rozpada, zaś więzi rozluźniają. Zapracowana i pochłonięta romansem kobieta nie ma już czasu dla Marcina, który zaczyna spędzać coraz więcej czasu ze swoim ojcem, nie wie nawet, że młodsza córka ma chłopaka i to z poważnym problemem alkoholowym. Mimo to, trudno jest potępiać bohaterkę, której miłość do Jamesa jest tak zachłanna, a jednocześnie tak desperacka, że nasuwa się pytanie, jak mało emocjonalne musiało być dotąd jej życie, że odkrywa teraz tak wiele niezaspokojonych potrzeb.
Jednocześnie w odniesieniu do Basi nasuwa się słowo „tchórz”, bowiem wzbrania się przed podjęciem ostatecznej decyzji o rozstaniu z mężem. Romans z Jamesem nie przeszkadza jej w zbliżeniach z mężem, co więcej sytuacja mimo uciążliwości, jest dla niej na tyle komfortowa, że nie chce niczego zmieniać. To James, mimo grożącej mu utraty córki, planuje ich wspólną przyszłość, a by ułatwić kobiecie wybór, a przy okazji przemyśleć całą sytuację, decyduje się na wyjazd do Afganistanu. Czy Basia będzie walczyć o swoje szczęście? Czy zaryzykuje wszystko, by być z ukochanym, czy wybierze wygodne życie u boku męża, z którym już od dawna nie jest związana żadnymi uczuciami? A może to los podejmie decyzję za nią?
„Miłość na wrzosowisku” to książka o wiele bardziej dojrzała niż „Pensjonat na wrzosowisku”, w którym dominowała atmosfera niepewności, tymczasowości Anny Łajkowskiej, jako pisarki. Tu nie waha się zagłębiać w emocje, w zajmujący sposób maluje sylwetki bohaterów i to nie tylko rodziny Basi, ale także mieszkańców miasteczka. O ile w poprzednim tomie można było odnieść wrażenie lekkiego chaosu i wątków niekiedy niepotrzebnych, to tu wszystko układa się w spójną całość, naznaczoną zapachem kawy z kawiarni i barwami wrzosów porastających okoliczne pola. Poznajemy fascynującą historię Johna, starego antykwariusza i kobiety, za którą tęsknił całe życie, a także ciepłą i delikatną Ninę, sprzedawczynie w sklepiku z rękodziełem. Na kartach książki miasteczko tętni życiem, zaś w nas rodzi się pewność, że Basia podejmie właściwa decyzje. Czy rzeczywiście? Czy miłość musi kierować się zdrowym rozsądkiem? Czy to uczucie może usprawiedliwić krzywdę, jaką wyrządza się otoczeniu? Odpowiedzi znajdują się w naszym sercu. Tam i w książce Anny Łajkowskiej „Miłość na wrzosowisku”.

Recenzja znajduje się również na stronach wortalu literackiego Granice.pl

wtorek, 14 sierpnia 2012

Anna Łajkowska "Pensjonat na wrzosowisku"

Tytuł: Pensjonat na wrzosowisku
Autor: Anna Łajkowska
Wydawnictwo: Damidos










Masz takie dni, kiedy jedynym wyjściem z sytuacji, wydaje się rzucenie wszystkiego, trzaśnięcie drzwiami i podróż w siną dal? Masz takie dni, kiedy denerwuje wszystko, począwszy od szczekania psa sąsiadki, poprzez uśmiech (być może kpiący) drugiej połówki po pogodę (znów deszczową)?. Masz takie dni, kiedy poddajesz w wątpliwość sens swojego życia, dotychczasowych osiągnięć czy wyborów? Ja miewam takie gorsze chwile wypełnione wątpliwościami i lękiem o przyszłość, i może dlatego doskonale rozumiem Basię, bohaterkę książki Anny Łajkowskiej. „Pensjonat na wrzosowisku”, będący debiutem powieściowym autorki, to właśnie takie spojrzenie na rzeczywistość, od której często chcielibyśmy się odciąć, pozostawiając wszystko za sobą i rozpoczynając nowy rozdział. To niezwykle ciepła i sentymentalna powieść o marzeniach i ich braku, oraz o równowadze, którą każdy z nas powinien osiągnąć.
Dla Basi i jej dzieci takim nowym etapem życia miał być pobyt w Anglii. To tu mąż dostał dobrą pracę w fabryce w Ashford, jako pracownik IT i wreszcie mogli pozwolić sobie na godne warunki, a nie jak w kraju, na spoglądanie z niepokojem na topniejący stan funduszy pod koniec miesiąca. Choć Basia zostawiła maleńką, ukochaną firmę zajmującą się dekoracją kościołów na śluby, to przecież w Wielkiej Brytanii rysowały się nieograniczone możliwości, przed młodą, rzutką bizneswoman. Ona jednak zdecydowała się poświęcić wychowaniu synka tyle tylko, że pozbawiła się tym samym sposobu na wyrażanie siebie i realizację swoich pasji. Może dlatego od dłuższego czasu zaczyna jej ciążyć pustka, a kolejne pomysły na życie porzuca, zanim jeszcze dokładnie je rozważy.
Wakacje na południu Francji miały stać się odskocznią od codzienności i okazją do odpoczynku. Jednak perspektywa znalezienia się z kłócącymi się córkami, wyczerpanym mężem i synkiem w jednym domku przeraziła Basię do tego stopnia, że nie tylko podjęła decyzję o zmianie kierunku podróży, ale wyruszyła w nią jedynie z synkiem. Planując pobyt w krainie sióstr Brönte nie spodziewała się, że decyzja ta (pozornie irracjonalna) zmieni nie tylko jej podejście do wielu spraw, ale i całe życie.
Basia trafia do urokliwego pensjonatu w Quenhope, koło Haworth prowadzonego przez Charoll - osobę niezwykle życzliwą i empatyczną, która staje się nie tylko gospodynią, ale i przyjaciółką. Jej pomoc jest nieoceniona szczególnie po wypadku, jakiemu uległa Basia bronią synka przed rozszalałym psem. Kiedy pogryziona zostaje zabrana do szpitala musi zaufać obcej przecież osobie i powierzyć jej opiekę nad swoim dzieckiem. Ale Quenhope to nie tylko poczciwa Charoll, ale także sąsiad, były żołnierz James i niezwykła farmerka Hanna, hodująca bydło i… robiąca karierę w telewizji.
Tu, w otoczeniu otwartych, prostych ludzi, ceniących sobie każdą chwilę i przywiązanych do ziemi, zwierząt i ludzi Basia przekonuje się, że można żyć inaczej, lepiej i pełniej. Nie bez wpływu na jej decyzje ma też lektura pamiętnika zmarłej kuzynki, opisującej sekretny, wieloletni romans i świadomość, że ta oddała swoją tajemnice właśnie w jej ręce…
„Pensjonat na wrzosowisku” to nie tylko przemyślenia, wątpliwości i dylematy Basi. Autorka posłużyła się także jej mężem, dając mu szansę uzewnętrznienia swoich emocji i wypowiedzi. Naszkicowała tym samym portret rodziny, jakich wiele - Polaków przebywających na emigracji - przed którymi obczyzna odsłania zarówno swoje cienie, jak i blaski. I choć brakuje mi w książce głębszej analizy postaci, szczególnie Charoll i Jamesa, to jednak otuliłam się jej ciepłem, wspaniałymi, niezwykle plastycznymi opisami okolic oraz nadzieją, którą niesie. Nadzieją, że marzenia się spełniają….

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

niedziela, 12 sierpnia 2012

Elizabeth Berg "Zdarzyła się miłość"

Tytuł: Zdarzyła się miłość
Autor: Elizabeth Berg
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka










Niekiedy za swe nieudane związki winimy rodziców – ich kłótnie, rozstania i wzajemny stosunek do siebie. Zastanawiające jest to, dlaczego mimowolnie powtarzamy błędy, zamiast zmienić schemat postępowania i uniknąć losu, który stał się ich udziałem. Bywa również tak, że małżeństwo od początku traktujemy jako stan przejściowy, mamy wątpliwości i tak naprawdę nie jesteśmy przekonani, że wybrana osobą, jest tą właściwą”.
„Nie powinno się wychodzić za mąż tylko po to, żeby mieć dzieci. Nie mogę wyjść za mąż tylko po to, aby mieć dzieci” – te słowa padają z ust kobiety, której ślub odbędzie się za piętnaście minut. Może zatem nie należy się dziwić, że małżeństwo Johna i Irene Marshów w końcu się rozpadło? Poznajemy ich już jako osoby wolne, dzielące się opieką nad dzieckiem, a właściwie dorosłą już, osiemnastoletnią córką Sadie. „Zdarzyła się miłość” Elizabeth Berg to historia utkana z codzienności, opleciona wokół uczuć, do której jednak nie mogę się w pełni przekonać. Mimo tego, iż autorce nie można nic zarzucić, to jednak w historię bohaterów brnęłam z trudem, starając się z okruchów ich wspomnień, komentarzy córki czy wydarzeń bieżących, złożyć portret rozbitej rodziny, której członkowie maja skazę na sercu.
Sadie, mimo miłości rodziców, zaczyna dusić się w towarzystwie ojca i matki, ze smutkiem obserwując ich życie. Nie dość, że nie potrafili żyć razem, to jeszcze nie potrafią ułożyć sobie życia po rozwodzie. Swoje uczucia przenoszą na córkę, zaś ta, osaczona i rozdarta, zaczyna się coraz bardziej od nich oddalać pragnąc tworzyć swoją historię. Dlatego też nie wspomina nic o swoim chłopaku Ronie Savage oraz o planowanej wspólnej wycieczce wzdłuż wybrzeża. Nie przypuszcza jednak, że drobne kłamstwo o wyjeździe z przyjaciółmi na skałki, będzie miała tak brzemienne w skutkach konsekwencje.
Irene to introwertyczna i niestabilna emocjonalnie pani domu, pokładająca wszystkie nadzieje w córce. Z jednej strony pragnie miłości mężczyzny, oparcia na męskim ramieniu, z drugiej jednak panicznie boi się zakochać, swoich porażek upatrując w starzejącym się ciele. John, specjalista od renowacji starych budynków również po rozwodzie nie może znaleźć nikogo, kto mógł zapełnić pustkę po odejściu żony i córki. Czy teraz, kiedy pojawiła się delikatna wdowa, Amy, zaryzykuje ponownie i stawiając na szali swoją samotność i niezależność, wybierze ciepło życia we dwoje? A może los postanowi z nich zakpić i … połączy ich znowu?
Kiedy Sadie po wyjeździe w góry nie daje znaku życia, zdesperowana Irene dzwoni do jedynej osoby, która jest w stanie zrozumieć jej niepokój – do byłego męża. Ten, zostawiając zaniepokojoną Amy, przylatuje pierwszym możliwym samolotem, by znów stanąć oko w oko ze swoją żoną, jej irytującym sposobem bycia i pretensjami, a także… No właśnie, czy po latach wzajemnych oskarżeń będą potrafili wspólnie stawić czoło rzeczywistości i niespodziance, która ich czeka?
„Zdarzyła się miłość” to historia, jakich wiele, jakie otaczają nas codziennie. Może właśnie dlatego w bohaterach tak łatwo udaje się nam odnaleźć nas samych i nasze historie. Autorka, Elizabeth Berg, jest uznaną pisarką i doskonałą obserwatorką ludzkich zachowań. Przenosząc na karty książki oczekiwania, nadzieje i cierpienie pozwala nam odnaleźć w nich wskazówki oraz zmusza do zastanowienia się nad własnym życiem. I choć nie odpowiada mi ani konstrukcja tekstu ani styl pisarki, to doceniam to, że nie boi się ona poruszać tematów dotyczących cieni zwyczajnego o życia, a jeszcze znajduje nieco miejsca dla jego blasków.

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

Hanna Cygler "Tryb warunkowy"

Tytuł: Tryb warunkowy
Autor: Hanna Cygler
Wydawnictwo: REBIS










Pierwsza miłość - czy ona istnieje? Czy ma szansę przerodzić się w trwały, poważny związek, czy może lepiej, aby pozostała na etapie zauroczenia? Zakochując się, widzimy ideał. Kochając, akceptujący również wady. Czy jednak można kochać kogoś całe życie mimo upływu lat, mimo przeciwności losu, mimo tego, że obiekt naszej adoracji krzywdzi nas?
Nie wiem jak to się mogło stać, że z twórczością Hanny Cygler zetknęłam się dopiero teraz, przy okazji lektury powieści „Tryb warunkowy”. Nie wiem, jak mogłam wcześniej nie poznać Zosi Knyszewskiej i nie patrzeć na świat jak ona - w prosty, niewinny sposób z sercem bijącym w rytm młodzieńczej miłości, bezwarunkowej i bezgranicznej.
To właśnie Zosia obdarzyła swoim uczuciem Marcina, swojego kuzyna, zaś z biegiem lat owo zauroczenie zamiast wygasać, umacniało się, tworząc podwaliny przyszłego postrzegania świata. To właśnie on - młody i rzutki artysta - architekt i fotograf kształtował jej charakter, otwierał ją na świat, wpływał na przyszłe wybory. Nie zdając sobie sprawy z tego, że ma u swego boku taką wierną orędowniczkę wygłaszał opinię i zwierzał się jej ze swych planów. A w sercu Zosi kiełkowała nadzieja, że może kiedyś nadejdzie taki dzień, że Marcin zobaczy w niej nie tylko rezolutną nastolatkę, ale i kobietę.
To dla niego dziewczyna zdecydowała się zdawać na anglistykę w Warszawie i to przez niego zachorowała kiedy ogłosił wiadomość o swoim rychłym ślubie. Mimo tego, że usilnie starała się wyrzucić go z serca, były to próby z góry skazane na porażkę - ona żyła nim i oddychała. Nawet wtedy, kiedy poznała Witka, zdolnego fotoreportera, to Marcina podświadomie stawiała na jego miejscu, to jego usta całowała. Nawet, kiedy nosiła na ręku córkę Marcina, wyobrażała sobie, że to ich dziecko. Jednocześnie starała się normalnie żyć, a studia okazały się na tyle angażujące, że poza spotkaniami w gronie studentów praktycznie nie miała na nic czasu. Przelotne związki, niezobowiązujące spotkania - żaden chłopak nie był dość dobry, żaden nie mógł dorównać ideałowi.
Koniec nauki przypadał na burzliwe lata, czasy strajku okupacyjnego, wydarzeń marcowych w Bydgoszczy, „Solidarności” czy stanu wojennego. Te zwrotne momenty w historii Polski stanowią tło dla przeobrażania się Zośki z nastolatki w młodą kobietę, absolwentkę anglistyki, a następnie kobietę pracującą. Ukończony kurs pilotów wycieczek zagranicznych zaowocował przygodą z „Orbisem”, zaś perfekcyjny angielski, umożliwił pracę jako tłumaczce czy nauczycielce. Jednak motorem napędowym była nie przyszła kariera czy dorosłe życie, ale właśnie Marcin, który rozstał się z żoną.
I kiedy wydawałoby się, że nic nie może zmącić ich szczęścia, a lukratywny kontrakt Marcina we Francji zabezpieczy ich finansowo, mężczyzna słyszy diagnozę - guz mózgu. Czy życie u boku Marcina, nie ideału, ale mężczyzny krwi i kości, na dodatek chorego, okaże się tym, o czym Zosia latami marzyła i za czym tęskniła? Czy będzie w stanie zaakceptować rozliczne wady ukochanego i czy znajdzie w sobie tyle siły, aby wytrwać, nawet wtedy kiedy Witek wyzna jej miłość?
„Tryb warunkowy” Hanny Cygler to książka wyjątkowa w swej prostocie. Autorka operując słowami dociera do naszych dusz, a stworzeni przez nią bohaterowie - do naszych serc. Zośką, Marcinem, Witkiem czy innymi, wśród plejady pojawiających się postaci, może być każdy. Zwyczajni, a jednak tak niezwyczajni, uosabiają nasze marzenia, tęsknoty, żądze sprawiając, że na kartach książki żyją nie oni leczy my sami. Autorce udało się znaleźć równowagę pomiędzy wydarzeniami w ówczesnej Polsce, a osobistymi problemami bohaterów - obie te sfery przeplatają się, nie mogąc bez siebie istnieć, nam zaś przybliżają emocje tych, którzy byli bezpośrednimi uczestnikami strajków czy ofiarami represji ze strony rządu. Cygler daleka jest jednak do upolityczniania swojej powieści, bowiem to uczucia i życiowe wybory stanowią jej sedno. Wybory niekiedy błędne, uwarunkowane fałszywym postrzeganiem rzeczywistości czy też … miłością.
Po lekturze pozostaję w romantyczno- filozoficznym nastroju, cierpiąc z Zośką, zastanawiając się nad swoją pierwszą miłością i czekając, aż będę mogła poznać dalsze losy bohaterki „Trybu warunkowego”.

Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

środa, 8 sierpnia 2012

Sonia Ross "Tata"

Tytuł: Tata
Autor: Sonia Ross
Wydawnictwo" Prószyński i S-ka










Jaką rolę we współczesnej rodzinie odgrywa ojciec? Czy jest tylko „dodatkiem” do mamy, czy też czynnie angażuje się w wychowanie dziecka, współuczestnicząc w jego życiu i wprowadzając w fascynujący świat? Obecnie, kiedy idea patriarchatu zaczyna zanikać, a rodzice dzielą pomiędzy sobą obowiązek utrzymania rodziny, powinni dzielić także opiekę nad potomkami. Czy tak rzeczywiście jest?
O współczesnym modelu ojca, o swoich wspomnieniach z dzieciństwa oraz o tym, jakie wzorce przekazują swoim dzieciom, mówią znane postacie ze świata kultury i sportu. Stefan Friemann, Andrzej Grabowski, Krzysztof Hołowczyc, Tomasz Karolak, Andrzej Krzywy, Łukasz Nowicki, Bartosz Obuchowicz, Przemysław Saleta, Tomasz Sekielski, Marek Siudym, Krzysztof Skiba, Michał Wiśniewski, Tadeusz Woźniak i Xawery Żuławski zwierzają się Sonii Ross, dziennikarce i autorce bajek dla dzieci, co tak naprawdę w ich życiu znaczy słowo „tata”. Zbiór tych wywiadów, opublikowany przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka nie mógł otrzymać innego tytułu, jak właśnie „Tata”.
Książka Sonii Ross to pozycja wyjątkowo szczególnie w czasach, kiedy coraz więcej ojców odkrywa uroki wychowywania dziecka, a nie tylko obserwowania, jak dorasta. Tata XXI wieku zastępuje mamę w pielęgnacji noworodka, decyduje się na urlop ojcowski, kiedy wraca ona do pracy i cieszy się z każdej chwili spędzonej z synem. A jak to wygląda w przypadku rozmówców autorki? Jakimi są ojcami? Jakie wzory ojcostwa wynieśli domu?
Friedman opowiada o odejściu ojca, o wolności wyboru, jaką daje swoim synom, o wychowaniu w duchu rodzin i poczuciu bezpieczeństwa. Andrzej Grabowski dał się namówić na opowieść o tym, jak wychowuje się „tatusiowe córeczki”, zaś Krzysztof Hołowczyc przekonuje, że zadaniem rodziców, jest zbudowanie solidnego fundamentu moralnego. Ten właśnie wywiad przeczytałam z prawdziwą przyjemnością czując siłę płynącą od rajdowca i przekonanie, że cokolwiek się wydarzy, nie złamie on wpojonych przez ojca zasad.
Nie sposób przytoczyć tu wszystkich zapisków z rozmów, bowiem odbyłoby się to ze stratą dla ich głębokiego, umoralniającego przesłania. Bohaterowie wywiadów mówią o ojcostwie w taki sposób, że powinni być bodźcem dla tych, którzy świadomie decydują się usunąć w cień partnerki i to jej powierzyć całkowicie wychowanie dziecka, aby ponownie przemyśleli oni swoją decyzję, a także wzorem dla tych, którzy aktywnie uczestniczą w życiu dziecka.  Rozmowy z tymi osobami, choć znanymi z pierwszych stron gazet, przekonują, że są oni zwykłymi ludźmi pełnymi wątpliwości, borykającymi się z przeciwnościami, ale oddanymi sprawie rodzicielstwa.
Bycie tatą jest powodem do dumy - tak można śmiało powiedzieć, po lekturze książki Sonii Ross. A cytując Przemysława Saletę pytanego o oddanie nerki córce: „Gdy się kogoś kocha, to nie jest bohaterstwo. Tak zrobiłby każdy rodzic” jestem przekonana, że z takimi wzorami polski tata z dumą pchać będzie wózek. W końcu nie ma nic piękniejszego niż bezzębny uśmiech malucha podczas spaceru, czy pierwsze słowo dorastającego brzdąca, brzmiące  „tata”.

Recenzja została umieszczona również na stronach wortalu literackiego Granice.pl

wtorek, 7 sierpnia 2012

Charles Brokaw "Kod Lucyfera"

Tytuł: Kod Lucyfera
Autor: Charles Brokaw
Wydawnictwo: BELLONA










„Przybyłem na tę wyspę, by w spokoju spędzić moje ostatnie dni, lecz nie znalazłem tu spokoju. Znalazłem koniec świata. Widziałem go, widziałem Bestię, Diabła we wszystkich wcieleniach i widziałem jego usiłowania, by zniszczyć świat, zanim powróci Jezus”- pisze Jan z Patmos, znany również jako święty Jan bądź Jan Teolog, uważany za autora Księgi Objawienia Nowego Testamentu. Na Patmos miał on dwie wizję końca świata. Po jeden z nich napisał długi list do siedmiu chrześcijańskich Kościołów w Azji objaśniając, co jest nie w porządku w tych społecznościach, co powinno być zmienione oraz co się stanie, jeśli zmiany te nie zostaną wprowadzone. List ten stał się wspomnianą Księgą Objawienia. W drugiej wizji, mężczyzna ujrzał otwierające się w niebie drzwi co zinterpretował, jako objawienia końca świata i dokonania dzieła zniszczenia przez Szatana. Swoją przepowiednie opisał w Zwoju Radości - dokumencie, który przez tysiące lat pozostawał zaginiony, a wiedzę o jego istnieniu strzegła tajna organizacja Bractwo Ostatniego Zwoju Jana. Zwoju poszukują gorączkowo również potomkowie Kaina i wydaje się, że tym razem mają szansę na sukces. W ich ręce wpada książka, stanowiąca wskazówkę dotyczącą Zwoju oraz opowiadająca o świętym Janie. Problem w tym, że nikt nie umie jej przetłumaczyć. Potrzeba do tego światowej klasy lingwisty, a najlepiej tego, który zdołał odnaleźć mityczną Atlantydę. Potrzebny jest doktor Thomas Lourds – wykładowca na Harvardzie i wybitny badacz języków starożytnych.
Historia świętego Jana i jego objawienia stały się kanwą znakomitej książki, łączącej w sobie przygodę i historię „Kod Lucyfera” Charlesa Brokaw. Napisana z wielkim rozmachem powieść  zabiera nas w szaleńczą podróż po kolejnych krajach, w których szukać będziemy wskazówek prowadzących do odkrycia tajemnicy Zwoju. Otrzemy się o niebezpieczeństwo, narazimy się CIA i zadrzemy z wiceprezydentem USA. Akcja toczy się w szaleńczym tempie nie dając nam ani chwili wytchnienia po czym zostawiając rozedrganych z emocji. Pościgi, strzelaniny, tajemnice i sekrety sięgające wiele wieków wstecz, a także przepowiednie dość mrocznej przyszłości, czyli czasów triumfu Szatana wciągną nawet osoby, które za tego rodzaju literaturą nie przepadają.
Książka zaczyna się niewinnie, nie zapowiadając lawiny wydarzeń obejmujących nawet najwyższe głowy w strategicznych dla gospodarki światowej państwach. Kiedy Lourds wysiada na lotnisku w Stambule oczekuje tylko miłego pobytu, podczas którego ma wygłosić kilka wykładów na prośbę swojej przyjaciółki Olympii Adnan. Spotkanie ponętnej, rudowłosej kobiety, która zwraca się do niego z prośbą o autograf, wydaje się być prawdziwym prezentem od losu. Thomas, który znany ze swojej słabości do pięknych przedstawicielek płci przeciwnej deklaruje się służyć jej jako przewodnik po Stambule nie sądził, że padnie ofiarą porywaczki. Cleena Mac Kenna „świadczy usługi” na rzecz tych, którzy oferują duże sumy. Tym razem zlecenie jest na tyle intratne, że pozwoli jej zabezpieczyć przyszłość siostry i na zawsze odciąć się od przeszłości ojca, bojownika IRA. Tyle tylko, że sama naraża się na niebezpieczeństwo bowiem nie dość, że zleceniodawca nie ma zamiaru zostawiać świadków, to jeszcze jej tropem podąża CIA, które również pragnie przejąć Lourdsa.
I tak przygoda w Stambule zamienia się w mrożące krew w żyłach rozgrywki i w gorączkowe poszukiwanie Zwoju Radości - najbardziej niebezpiecznego dokumentu na świecie. Tłem dla tropienia tajemnic sprzed wieków są rozgrywki na szczytach władzy, zamachy w Arabii Saudyjskiej oraz walka o wpływy i o ropę. Czyżby spełniały się przepowiednie Jana z Palmos i plan Szatana zaczyna się realizować?
„Kod Lucyfera” charakteryzuje niezwykła dynamika akcji czyniąc opowieść idealną kandydatką do filmowej adaptacji. Nie jest to pozycja, nad którą trzeba długo się zastanawiać, kontemplować, co sprawia, że jest znakomitą, niezobowiązującą rozrywką na letnie wieczory czy jesienne popołudnie. Choć sama intryga wydaje się być mocno przerysowana, a Thomas nie pasuje do stereotypu poważnego profesora, skupiając się raczej na kobiecych ciałach niż starożytnym piśmie, to dzięki temu  książka zyskuje na lekkości i spontaniczności. Oczywiście schematyczność powieści wymusza zakończenie w iście amerykańskim stylu, ale przecież ostatecznie nikt nie oczekuje, że Charles Brokaw strąci nas w piekielną otchłań.

Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

sobota, 4 sierpnia 2012

Michael P. Spradlin "Templariusz. Strażnik Graala"

Tytuł: Templariusz. Strażnik Graala
Autor: Michael P.Spradlin
Wydawnictwo AWM




 









O chrześcijańskich relikwiach krąży wiele legend, ale najważniejsze emocje wśród nich budzi Święty Graal. Podanie głosi, że do tego drogocennego naczynia Józef z Arymatei zebrał krew Jezusa umierającego na Krzyżu.  Wielu wierzy, że krew Zbawiciela nadała kielichowi niezwykłą moc, są nawet gotowi oddać życie, by go odnaleźć. Nic więc dziwnego, że te cudowne właściwości Świętego Graala kusiły także jego obrońców – templariuszy. Byli oni przekonani, że ten, kto posiądzie relikwie, stanie się niepokonany, a jego armię wyjdą zwycięsko z każdej bitwy.
Potrzeba rycerza o wielkim sercu i ogromnym harcie ducha, by strzec Świętego Graala przed zakusami zarówno obcych, jak i swoich towarzyszy. Potrzeba sir Thomasa, jednego z Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona oraz jego giermka Tristana, których dzieje, a także losy samej relikwii brawurowo opisał Michael P.Spradlin. „Templariusz. Strażnik Graala” to pierwszy tom porywającej powieści historycznej z wątkiem kryminalnym, która zabiera nas na pole bitwy, pozwalając usłyszeć szczęk oręża i oślepiając blaskiem naramienników. W czasie, kiedy dobiegnie nas gromki okrzyk Saracenów „Allah akbar” staniemy do walki u boku templariuszy  przekonani, że lektura „Templariusza” jest doskonałym wyborem.
Zanim jednak bohaterowie spotkają się oko w oko z wrogiem, poznamy Tristana, sierotę wychowaną przez pobożnych mnichów z opactwa św. Albana. Porzucone u stóp klasztoru niemowlę wyrosło na krzepkiego i prawowitego młodzieńca, którego powołaniem nie jest jednak złożenie ślubów i przywdzianie habitu. Jego marzeniem jest poznawanie nowych miejsc i ludzi, jednak w chwili obecnej wydaje się to nierealne. Przynajmniej do czasu, kiedy to w opactwie zatrzymuje się orszak templariuszy, pragnących nabrać sił w drodze do Dover. Rzutki i zdyscyplinowany Tristan zwraca uwagę rycerza sir Thomasa, a złożona propozycja odmienia życie chłopaka, nadając mu głębszego sensu, ale i narażając na wielkie niebezpieczeństwo i sprawiając, że zacznie się zastanawiać nad swym pochodzeniem.
Mury opactwa, prace w ogrodzie i w stajni, Tristan zamienia na lekcje walki oraz starcia z Saracenami, jednak szybko daje się poznać, jako sumienny giermek oraz pełen odwagi wojownik, który uratował życie samemu królowi Anglii, księciu Normandii i Akwitanii, czyli Ryszardowi Lwie Serce.
Prawdziwym sprawdzianem będzie jednak misja, którą powierzy giermkowi sir Thomas. W obliczu upadku oblężonej twierdzy w Akkce, na Tristanie spoczywa obowiązek ocalenia najważniejszej relikwii chrześcijańskiego świata – Świętego Graala. Chłopak otrzymuje rozkaz udania się z kielichem do Szkocji, do Rosslyn, w okolicach którego wznosi się kościół Najświętszego Zbawiciela – cel wyprawy Tristana. Aby jednak dotrzeć do ojca Williama, który ma przejąć opiekę nad Świętym Graalem., młodzieniec będzie musiał przemknąć pomiędzy wrogim obozem i dotrzeć do Tyru, gdzie cumują statki płynące do Anglii.
Wędrówka ta będzie pełna niebezpieczeństw, które grozić będą nie tylko z rąk Saracenów czy asa synów (a szczególnie pięknej asasynki), ale i samych templariuszy. W drodze towarzyszyć mu będzie były łucznik królewski, Robard Hode z lasu Sherwood w hrabstwie Nottingham, zaś ceną nierozważnych kroków może być nawet życie…
„Templariusz. Strażnik Graala” to powieść, która przenosi nas w mroczne i krwawe czasy końca XII wieku. Czasy zwane Ciemnymi Wiekami, średniowieczem, ale i okresem porywów serc, lojalności oraz walk w imię przekonań. Mimo, iż Michael P.Spradlin nie trzymał się ściśle historycznych wydarzeń, a w akcje wkrada się literacka fikcja, to dzięki sugestywnym opisom bitew czy klimatu miejsc, czujemy się, jakbyśmy dotykali przeszłości, smakowali ją i mimowolnie uczestniczyli w życiu bohaterów. Autor umiejętnie stopniuje napięcie, a błyskotliwe dialogi i opisy sytuacji pozwalają poddać się emocjom targającym Tristanem. Nie pozostaje zatem nic innego, jak tylko – wzorem dobrego giermka – ćwiczyć się w cierpliwości, oczekując na kolejną (mam nadzieję, że równie dobrą) cześć przygód Tristana.



Recenzja została również umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl


czwartek, 2 sierpnia 2012

Liz Murray "Przełamać noc"

Tytuł: Przełamać noc
Autor: Liz Murray
Wydawnictwo: Rodzinne










„Boże użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”- słowa tej modlitwy stają się wsparciem dla wielu ludzi, nie tylko członków mitingów AA, przywracając wiarę we własną siłę i moc sprawczą. Pozwalają uwierzyć, że naszej przyszłości nie determinują wydarzenia z przeszłości czy otoczenie, ale my sami, nasze podejście do życia i świata.
Historia Liz Murray, która z nizin społecznych trafiła na pierwsze strony New York Timesa jako jedna ze stypendystek oraz dostała się na prestiżową uczelnię jest dowodem, że kluczem do sukcesu, jest wiara w jego osiągnięcie i wytwałość. „Przełamać noc” to powieść autobiograficzna, to zapis tragicznych losów pogrążonej w oparach alkoholu i narkotyków rodziny. To obraz dzieciństwa, które zbyt szybko się skończyło, bezdomności, przemocy, uzależnienia, HIV, a także marzeń o lepszym życiu, które niejednokrotnie oznaczało posiłek złożony z resztek.
Obecnie Liz Murray spędza czas podróżując i prowadząc warsztaty oraz wykłady inspirujące ludzi do tego, by uwierzyli w siebie i zmienili swoje życie na lepsze. Jeszcze kilkanaście lat temu trudno było uwierzyć, że ta wychudzona dziewczynka, oszukująca głód tubką pasty do zębów czy wiśniową szminką, nie pójdzie w ślady rodziców i nie zacznie zażywać narkotyków czy upijać się do nieprzytomności.
Matkę Liz od trzynastego roku życia wychowywała ulica, a jej życie kręciło się wokół używek i przygodnego seksu za pieniądze. Ojciec, w przeszłości znany dealer narkotyków, miał na swoim koncie epizod więzienny, ale nawet odsiadka nie skłoniła go do zmiany swojego zachowania. Dwójka małych dzieci - Liz i jej starsza siostra Lisa były dodatkiem do tej wykolejonej pary, ale mimo to wszystkich łączyła dziwna miłość, balansująca na granicy uzależnienia od siebie i nienawiści.
„Po latach doświadczeń wiedziałam, że mama funkcjonuje w kilku wersjach, z grubsza można ich było wyróżnić pięć. Była więc mama obłąkana, mama naćpana, pijana, mama trzeźwa i miła, mama szczęśliwa w dniu wypłaty zasiłku oraz mama tuż po wyjściu ze szpitala”- pisze Liz po kolejnym pobycie matki w szpitalu psychiatrycznym, gdzie trafiła po ataku schizofrenii. Choroba nie zdołała jednak zmotywować kobiety do walki z nałogiem, podobnie, jak nie dokonało tego AIDS. Nawet rozstanie z ojcem dziewczynek nie polepszyło sytuacji - uwikłało ją tylko w kolejny związek z egoistycznym Brickiem, ochroniarzem w lokalnym supermarkecie.
Nowy romans matki oznaczał także zmiany dla Liz, która ostatecznie trafia do pogotowia opiekuńczego. Ponowna próba scalenia rodziny kończy się ucieczką Liz z domu i setkami nocy spędzonych na dachach domów, stacjach czy klatkach schodowych, gdzie szukała schronienia i miejsca do spoczynku. Spotkanie Carlosa Marcano, osiemnastolatka z Bronksu pozwala jej mieć nadzieję na odmianę losu. Jednak chłopak okazuje się być dealerem narkotyków, a piętnastoletnia Liz jest zbyt spragniona stabilizacji, by móc to wytrzymać.
Bezdomność, brak szans na powrót do szkoły, głód, kradzieże w supermarketach - tak wyglądało dorastanie dziewczyny. Przynamniej do momentu, kiedy zdała sobie sprawę, że pomoc, jaką otrzymywała od przyjaciół, że jej szczęście w unikaniu większych kłopotów może się kiedyś skończyć. Ta myśl przerodziła się w decyzje o nadaniu swojemu życiu jakiegoś kierunku, zaś na końcu drogi była szkoła, którą Liz pragnęła ukończyć. Liceum Humanistyczne Bayarda Rustina, tj. liceum alternatywne stwarzające możliwość edukacji osobom wykluczonym ze społeczeństwa, stało się dla dziewczyny przełomem, otworzyło jej oczy na świat, zaś jej godna podziwu determinacja i zapał pozwoliły, mimo braku dachu nad głową, na ukończenie szkoły z najwyższą lokatą. Stała się również przepustką do najlepszych uczelni, zaś ten sen o lepszej przyszłości mógł się spełnić dzięki programom stypendialnym oraz ludziom wielkiego serca, którzy bezinteresownie nieśli pomoc i umacniali Liz w jej wyborach.
„Przełamać noc” to wspomnienia autorki snute po latach, zatem można założyć tu pewnie dystans do wydarzeń z przeszłości, czas zaleczył też najgorsze rany w duszy Liz. To jednak nie będzie prawdą, bowiem podczas lektury czujemy emocje, które odcisnęły swe piętno na każdym słowie i każdym wersie. Nie sposób przejść obojętnie obok książki Liz Murray, nie sposób nie łączyć się z autorką w bólu i nie wspierać jej w dążeniach. Nie sposób też nie oddać się refleksji i nie zacząć dziękować opatrzności za dach nad głową i ciepły posiłek. Tym samym „Przełamać noc” powinna wejść do kanonu lektur szkolnych, aby młodzież przekonała się, że są dzieci, które za możliwość chodzenia do gimnazjum czy natarczywe pytania rodziców, oddałyby dusze. Na razie jednak możemy obejrzeć film o życiu Liz „Z ulicy na Harvard” z Thorą Birch.

Recenzja została umieszczona również na stronach wortalu literackiego Granice.pl