niedziela, 29 marca 2015

Małgorzata Klunder „Robert i Róża. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej (Tom 1)”

Tytuł: Robert i Róża. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej (Tom 1)
Autor: Małgorzata Klunder
Wydawnictwo: Replika



Mówi się, że „Poznaniak to Szkot wysiedlony za rozrzutność” i ten stereotyp mieszkańca miasta, jako osoby do bólu wręcz oszczędnej pokutuje od lat. Jest jednak w Poznaniu pewna rodzina, która oszczędzać może na wszystkim … oprócz książek. Rodzina to zresztą niezwykła, chciałoby się nawet powiedzieć – niedzisiejsza, obalająca nie tylko wszelkie stereotypy, ale wymykająca się wszelkim próbom klasyfikacji. Mowa o rodzinie Niziołków (tak, tak, to nie błąd w pisowni), grupie ludzi połączonych nie tylko więzami krwi, ale przepełnionych wspólną pasją. Pasją do „Władcy Pierścieni”, a właściwie do książek jako takich, z „Władcą Pierścieni na czele.

Członków tej rodziny, a także ich bogaty księgozbiór, przedstawia nam latorośl, córka Róży i Roberta Niziołków. Małgorzata Klunder w pasjonującej książce „Robert i Róża. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej (Tom 1)” snuje opowieść o dorastaniu, a także o czasach przed jej przyjściem na świat. Można by rzecz, że osobliwe nazwisko zdeterminowało przyszłość całego rodu, którego członkowie swobodnie cytują twórcę najbardziej znanego w fantastyce literackiego świata, także dziesiątki innych pozycji literackich (nie tylko z kręgu fantastyki).

Predestynowany do bycia osobliwością nie tylko za sprawą nazwiska Robert poznaje Różę Kotoń i na samym akcie poznania kończy się właściwie typowo filmowy scenariusz, jakiego oczekujemy od życia. Bo u Niziołków nic nie przebiega tak, jakby oczekiwali tego inni. Kilkumiesięczna znajomość wystarczyła, by z Nizołka zrobili się Niziołkowie, owładnięci pasją czytania, wydający wszystkie zarobiona na korepetycjach pieniądze na książki. Znając zamiłowanie (oj, to chyba zbyt łagodne słowo) męża do „Władcy Pierścienia”, Róża szybko nadrobiła zaległości, wykazując się niezwykłą skrupulatnością w sporządzaniu notatek, które w przyszłości nie raz pomogą rozsądzić nie tylko rodzinne, a nawet te na linii nauczyciel-rodzic. On z miłości do tolkienowskiego świata nauczył się angielskiego, ukończył zresztą anglistykę, planując karierę tłumacza, Róża zgłębiała różniczki i macierze, co nie przeszkadzało jej przerabiać na własną materiał z literatury polskiej. Zresztą właśnie to zamiłowanie do książek uczyniło z niej doskonałą nauczycielkę matematyki (po wyjaśnienie tej kuriozalnej sytuacji odsyłam do książki). 

Kiedy spotyka się kobieta, która w młodości chciała być chłopakiem i rycerzem, czytała namiętnie Niziurskiego i Bahdaja oraz mężczyzna, który z zapałem uczył się walijskiego, to taka para po prostu nie mogła spłodzić zwyczajnych dzieci – zwyczajnych w rozumieniu wizerunku współczesnego Polaka, co to książek nie czyta i życiem się nie interesuje. Dlatego kiedy na świecie pojawiają się Małgorzata, Jasiek i najmłodsza Eleanora, to możemy tylko w napięciu oczekiwać, jakie talenty (i pomysły) się pojawią. 

Nie sposób nie poddać się wzruszeniu podczas lektury książki Klunder, nie sposób też nie ocierać łez i nie tarzać się ze śmiechu czytając chociażby o szkolnych przygodach dzieci, o metodach wychowawczych Róży czy osobliwym podejściu do kwestii zaznajamiania młodzieży ze słowem Bożym zapisanym w Piśmie Świętym. Już sama osoba brata narratorki, Janka, przemierzającego tereny parafii w Krzesinach na motorze, budzi – z całym szacunkiem – chroniczny napad „głupawki”, a to tylko jeden z wielu motywów, które w treść książki wpleść kazało samo życie.

Kończąc lekturę, z żalem rozstawałam się z tą niezwykłą rodziną, dla której nieodłączną częścią rzeczywistości są oczywiście książki. Podziwiać można nie tylko sam kunszt autorki i zdolność do operowania słowem (zapewne wyssaną z mlekiem matki), ale i przesłanie. Zostałam bowiem zaopatrzona w solidna dawkę optymizmu i wiary w ludzi, a także listę kilku pozycji typu „must have”. Z chęcią złożyłabym również wniosek o adopcję, pragnąc stać się częścią klanu Niziołków, ale na razie pozostaje mi zadowolić się oczekiwaniem na tom drugi. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Czarodziej nigdy się nie spóźnia, nie przychodzi też zbyt wcześnie. Czarodziej zjawia się dokładnie wtedy, kiedy ma na to ochotę", zatem pokornie czekam na kolejną wizytę klanu Niziołków w moich skromnych progach.



1 komentarz:

  1. Tekst pisany ze swadą; erudycja autorki (trochę wysilona, ale i tak godna podziwu) mnie przytłoczyła. Treści w tym niewiele, wszystko na zasadzie opowieści w barze, gdy zamawia się wciąż nowe drinki, bo choć godzina zamknięcia lokalu już dawno minęła, to oderwać się nie można, bo przygodny znajomy tak nawija, jak, nie przymierzając, Szecherezada. Cała narracja prowadzona na "wysokim C", aż chce się powiedzieć: "langsam" (to po niemiecku, ale poznaniacy zrozumieją). Autorka bryluje mnogimi nawiązaniami do literatury i filmu, często tak szczegółowymi, że wypada albo uwierzyć na słowo, albo... No właśnie, nie będę wszystkiego sprawdzać, ale to aż niemożliwe, by jakikolwiek fan kultury słowa i obrazu znał tyle szczegółów z tak wielu powieści, sypał z głowy cytatami na każdą okoliczność, był tak napakowany literackimi wzorcami. Uważam się za dojrzałego (nie fanatycznego) czytelnika, znam może trochę ponad połowę przywoływanych dzieł, znam czasy i realia miejsca, ale czytając "Roberta i Różę" cały czas podejrzewałam jakiś haczyk. Dzwonek ostrzegawczy nieśmiało się odezwał, gdy czytałam o milicjantach (str. 76), którzy nie wiedzieli o istnieniu w Poznaniu Osiedla Bajkowego, ulic Lisa Witalisa i Pana Kleksa. Milicjanci nie znali nazw ulic? Pani Małgorzato, trochę Pani przegięła, ale wytłumaczyłam sobie, że to licentia poetica, że to nagięła Pani didaskalia dla wartkości opowieści... Jak bajarz w barze, którego tak dobrze się słucha, że wszystko wydaje się możliwe (zwłaszcza po kolejnym drinku). Tylko że w barze alkohol ćmi pamięć i to, co wpłynęło przez uszy, odparowuje po wytrzeźwieniu, zostawiając tylko ogólne wrażenie, że fajnie było i że warto do baru wrócić, posłuchać... Tu natomiast nic nie paruje, podziw wobec oczytania i erudycji autorki narasta, narasta... aż docieram (pamiętając jasno, co przeczytałam - chapeau bas, Pani Małgorzato) do tezaurusa nazw i skojarzeń na końcu tomu. Tu bańka podziwu pryska w niesmaku spowodowanym jednym (jedynym zauważonym, acz jakże brzemiennym) błędem autorki. Otóż, Pani Małgorzato, wspomniany kapitan to marka opla, nie forda. Każdy, który czytał "Wielką, większą i największą" MUSI to pamiętać! I ta drobna usterka stawia pod znakiem zapytania całą przytłaczającą wiedzę literacką autorki, bo jeśli myli się w tak niewymuszonej sprawie (marka tego samochodu w tekście nie pojawia się i nie ma żadnego znaczenia) i nie jest to spowodowane potrzebą narracyjną, to jak z innymi szczegółami, w których muszę zaufać, nie znając ich? Może też nieprawdziwe? A czy na fikcji można budować wspomnienia? Czy z fałszu , uzurpującego sobie prawa prawdy może powstać coś dobrego? Jeżeli literatura odnosząc się do konkretnych faktów, miejsc i wydarzeń myli się, to może cała jest fałszywa?
    "Roberta i Różę" pochłonęłam jednym tchem - to jej niezaprzeczalna zaleta. Wada - poza przytoczoną powyżej wątpliwością - to zbyt równe i zbyt wysokie emocjonalnie tempo opowieści. Zastosowany zabieg podporządkowania czasu wydarzeń potoczystości opowieści, potęgujący wrażenie "nawijki" barowej, jest ciekawy i w książce o tej objętości (chyba) niespotykany. Może dlatego przeczytawszy ją, odczuwam wyczerpanie? W treści jest wiele smaczków i kilkadziesiąt fragmentów cytowałem znajomym; frapują elementy, ale całości nie polecam.

    OdpowiedzUsuń