Książka Barbary Tylickiej to zbiór 34 legend i baśni dotyczących największych miast w Polsce, w każdym województwie. Każda opowieść nosi w tytule nazwę miasta, o którym opowiada oraz odpowiedni herb. W publikacji umieszczono również mapę, na której odnaleźć można położenie poszczególnych miejscowości.
Wstęp
Nie od razu Kraków zbudowano
W opowieściach ludowych mieszały się historyczne fakty, autentyczne doświadczenia z marzeniami i sposobem widzenia opowiadaczy. Mówiona literatura ludowa, spisana przez etnografów i ludowych twórców, jest przedmiotem literackich opracowań pisarzy, poetów, źródłem legend i baśni. W Polsce z legend korzystali też pierwsi kronikarze dziejów dawnej Polski, jak Gall Anonim, Wincenty Kadłubek, a także historyk, Jan Długosz. To im zawdzięczamy spisane legendy o wawelskim smoku, o Wandzie, co nie chciała Niemca, czy o Popielu i myszach. Jednak udokumentowana historia miast polskich zaczynała się później, nie od założenia miasta, ale od uzyskania praw miejskich. Niemcy przyznawały prawa swoim miastom w I połowie XX wieku, natomiast w Polsce działo się to w XIII wieku. Miasta polskie lokowane na prawie niemieckim tworzyły organizację praw miejskich, otrzymywały prawa sądownicze, prawo do posługiwania się ustaloną nazwą, herbem i pieczęcią. Nazwa pochodziła zazwyczaj od imienia czy nazwiska właściciela gruntów, założyciela albo też pierwotnej nazwy wsi. Niekiedy do istniejącej nazwy, której pochodzenia nie znano, dorabiano legendę. W wielu wypadkach również w wizerunkach na herbach i pieczęciach znajdziemy związki z legendą, a w polskich herbach są takie symbole, jak zwierzęta i ptaki, a także fantastyczne stwory, jak Syrena czy Gryf. Związki historii polskich miast z legendami potwierdzają nasze trwanie na ziemi od dawnych czasów, a także mówią o kontaktach Polski ze światem.
Są w Polsce miasta bogate w legendy, ale także takie, które opracowanych literacko legend jeszcze nie mają. W legendy szczególnie bogaty jest Kraków, jako ośrodek polskiej historii i kultury. Legendy te mówią też, że nie od razu Kraków zbudowano. Powiedzenie to związane jest z Rzymem, pierwszym milionowym miastem w Europie. To o nim mówiono „Roma non fuit una die” – nie w jednym dniu Rzym zbudowano.
Białystok
W pogoni za turem
Dzień już się kończył, ale wielki książę litewski, Giedymin, jeszcze gonił za turem. Oddalił się od swoich towarzyszy, którzy rozbijali już obóz i przygotowywali wieczerzę. Nagle pęd książęcego konia zatrzymało obrośnięte gęstym lasem wzgórze. Tur umknął w zarośla, więc Giedymin zsiadł z konia. Nagle usłyszał szemranie strumienia, który płynął u stóp wzniesienia. Koń i jeździec rozgrzani pogonią ugasili nim pragnienie, po czym książę przysiadł na brzegu i zaczął się rozglądać. Wokoło rozciągała się puszcza, a wielkie zwierzę gonił na próżno, bowiem zdobycz przepadła. Nagle rozległy się trąby myśliwskie. Był to sygnał „Przybywaj”, głoszony przez zaniepokojonych towarzyszy. Zaraz zresztą zjawił się jeździec z gotowym oszczepem, a przed nim sfora psów. Jeździec zwrócił się do księcia informując, że wieczerza już gotowa. Gadymin jednak zaczął wychwalać okolicę, mówiąc, że jest tu dobra, czysta woda i że można tu zbudować dwór myśliwski, albo i całą wieś. Wrócili po tym do swoich towarzyszy, ale przy wieczerzy toczyły się rozmowy o żalu za turem i o strumieniu, w trakcie których nadano mu nazwę Białego Stoku,.
Tak mówią legendy, a źródła wspominają, że to Mazowszanie nazwali rzekę Białymstokiem. Z czasem powstała tu wieś Bielszczany Stok, później rzeka nazywała się Biała, zaś miasto nad nią nazwano Białymstokiem. Jedyną córkę, Aldonę, Giedymin oddał za żonę Kazimierzowi Wielkiemu. Zacieśniały się związki Polski z Litwą. Dziś w herbie Białystok zachował i Orła Białego i Litewską Pogoń.
Białystok
Błękitna krew
Nadworny kanclerz pani Krakowskiej, Jakub Michelis, był znany w całym mieście. Z jego pasji kształcenia akuszerek śmiali się bywalcy Podlaskiego Wersalu. Kobiety z gminu go błogosławiły, bowiem dyrektor założonego przez siebie Instytutu Akuszerek, zawsze spieszył z pomocą. Teraz, wezwany przez powstańca do pałacu, mierzył puls jaśnie pani, opowiadając jej o skandalu, który miał miejsce w klinice przy Instytucie. Pewna adeptka uczelni odbywająca praktykę w klinice zwymyślała położnicę. Doktor przepędził ową adeptkę, bowiem takowa nie może być osobą kłótliwą, pijaczką, pasjonatką czy plotkarą. Uważał, że lepiej jest mieć mało a dobrych akuszerek.
Pani hetmanowa zdziwiła się, że tyle zachodu przez dziewczynę z plebsu, ale doktor odparł, że każda niewiasta w połogu zasługuje na opiekę. Hetmanowa zaprotestowała mówiąc, że przecież nie sposób jest porównać plebejki przyzwyczajonej do niewygody z damą błękitnej krwi. Lekarz przyznał hetmanowej rację. Stwierdził, że jako medyk upuszczający krew istotnie zauważa różnicę. Dostojnik ma opalizującą, błękitną krew, ale to za sprawą tłuszczu bydlęcego, czyli spożywanych szynek, udźców baranich czy kapłonów. Takie pokarmy na wsi są rzadkością, a po postnym barszczu czy żurze, wieśniacza krew jest pospolicie czerwona. Kończąc swój wywód doktor pożegnał hetmanową, pozostawiając ją w osłupieniu.
Taka krąży legenda o pożytecznym szaleńcu-doktorze, zaś odbudowany po wojnie pałac Branickich jest siedzibą pierwszej na Podlasiu Akademii Medycznej, znanej z dobrego wydziału położniczego.
Bydgoszcz
Chwytowo
Mury miasta miały daleko za sobą pozostawić jedyne na tym pustkowiu domostwo oprawcy. Pan starosta, ulegając perswazji obywateli, pozostawił chałupę wewnątrz. Swym przysadzistym wyglądem i przybudówkami, przypominała chatę samotnika. Jakby przyrosła do murów ta siedziba kata i sługi zamkowego.
Na przeciwległym skraju placu była karczma - drewniak z dwoma filarami, nad którymi u poddasza w trójkącie widniał znak charakteryzujący rodzaj przybytku. Tłuściutki bachusik z wieńcem gronowym na skroniach z potężnym dzbanem w ręku oraz wiecha zapraszały na ucztę. W karczmie bywał i mieszkaniec spod muru, przezywany powszechnie Czerwonym Marcinem. Odnoszono się do niego z godnością, ponieważ bywał on często na zamku, gdzie sprawował różne funkcje wymagające tajemnicy, a przy tym mężczyzna był silny i wysoki jak dąb.
Dziś czuł się jednak niezbyt dobrze. Siedział zamknięty w sobie, wypił pod Bachusem dwie miarki miodu i poszedł. Domyślano się przyczyny, a była nią egzekucja. Planowano stracić chłopca, co do którego winy czy niewinności nie było pewności. Na dodatek Czerwony Marcin po raz pierwszy miał kogoś stracić. Z woli sądu zadawał on delikwentom różne kary, wydobywając prawdę; wyliczał wyznaczone przez pana starostę lub burmistrza cięgi przestępcom, ale nigdy jeszcze nikogo nie skrócił o głowę. Widziano w grodzie, co zaszło z nieszczęśliwym Jankiem, spokojnym, zdolnym, ale ambitnym czeladnikiem krawieckim. Tyle tylko, że zajście komentowano różnie, a Czerwony Marcin, który ponoć wyznanie prawdy z niego wyciskał, milczał i plotek nie prostował, ale chłopaka żałował. Nawet prośba cechmistrza krawieckiego u pana starosty o łaskę nic nie wskórała. Prawa gościnności na ziemiach sarmackich bowiem szanowano, a tym czasem został pobity zaproszony przez pana zamku kupiec. Mistrz cechu widząc, że nic nie wskóra, w otoczeniu najzacniejszych rękodzielników, skierował swe kroki na plac pod Bramą Poznańską ku domostwu oprawcy. Zaskoczony Czerwonym Marcin zaprosił zacnych mieszczan do izby i wystawił ławy. Cechmistrz z miejsca przystąpił do rzeczy. Chodziło mu o wydobycie prawdy o przestępstwie Jana, który bez sądu miał być skrócony o głowę. Oprawca uległ i zaczął wyjaśniać, co skazany mu wyznał.
Okazało się, że pechowego dnia Janek wyszedł ze swoją białogłową za mury. Na drodze szubińskiej, pod borem spotkał ich Niemiec pytając, czy daleko do zamku. Janek grzecznie mu odpowiedział, ale Niemiec zszedł z wozu i zaczął spoglądać na urodziwą kobietę. Zaczął obrażać Janka mówiąc, że dziwi się iż taka kobieta chce gołowąsa. Janek nie wytrzymał i uderzył Niemca w twarz, aż ten potoczył się pod wóz. Konie na odgłos uderzenia ruszyły z kopyta, a wóz przeszedł powalone mu na ziemi kołami po żebrach. Cechmistrz na usprawiedliwienie postępku czeladnika stwierdził, że Niemiec go przecież obraził. Tyle tylko, że pobity mężczyzna u starosty pozyskał szacunek i żądał gardła za napaść dokonaną na otwartym gościńcu w biały dzień.
Nazajutrz rankiem na placu pod murami, Czerwony Marcin w milczeniu budował z pachołkami szafot. Pień przytwierdził pośrodku podłogi, a przed nim rozsypał kilka garści piasku, po czym udał się na zamek po skazańca. W mieście wiedziano o wszystkim. Dla jednych egzekucje miała być ciekawym widowiskiem, pierwszym w Bydgoszczy, dla innych przykrym i niezrozumiałym wypadkiem. Gromadzono się licznie koło szafotu. Nagle od ulicy Poznańskiej rozległo się wołanie informujące, że skazaniec jest już prowadzony. Najpierw kroczył Czerwony Marcin z mieczem, przechowywanym zresztą do dziś w muzeum we Lwowie, a za nim w otoczeniu straży szedł młody Jan w rozpiętym na piersiach, kubraku. Postać skazańca budziła powszechne współczucie. Odprowadzono go oczami aż na szafot, gdzie stanął z podniesioną głową pokrytą jasnymi półkulami włosów. Smutek bił z jego twarzy, a oczy niespokojnie rozglądały się, być może wypatrując ukochaną. Nagle ujrzał ją stojącą w pierwszym szeregu zwartego tłumu za plecami straży zamkowej. Następnie odczytano wyrok, mnich pobłogosławił skazańca krzyżem, po czym Czerwonym Marcin podszedł do Janka, szarpnął za sznur u rąk skrępowanych na plecach i pchnął chłopaka silnie do w kierunku pnia. Ten jednak zręcznie odbiwszy się od desek szafotu skoczył ponad głowami straży, zanim ta spostrzegła zamiar ucieczki. Młodzieniec jak wicher popędził wzdłuż placu koło karczmy. Pachołkowie i straż rzucili się za nim w pogoń, natomiast lud stał nieruchomo, również Czerwony Marcin nie kwapił się, by gonić uciekającego. Tymczasem Jan dotarł do brzegu rzeki i rzucił się w nią bez namysłu. Kiedy straż nadbiegła, nie zobaczyła nawet śladu po skazańcu. Ktoś krzyknął, że chłopak utonął. Bydgoszczanie rozmaicie tłumaczyli wypadek na placu pod Bramą Poznańską, przyjęli jednak wiadomość o ucieczce młodego Jana z ulgą.
Mijały lata, kolejne pokolenia opowiadały sobie o niedoszłej egzekucji, a matki od owych czasów przestrzegały dzieci wołając: „Nie biegaj pod Bramą Poznańską bo cię chycą!”. I tak oto utarła się nazwa przedmieścia starej Bydgoszczy, a dziś ulicy - Chwytowo.
Bytom
Tajemnica bytomskiego dzwonu
Noc się kończyła, lecz słońce jeszcze nie wstało. Było jednak na tyle jasno, by na drodze prowadzącej do Bytomia dostrzec jeźdźca pędzącego co koń wyskoczy. Gdy dotarł do grodu, bramy były jeszcze zamknięte. Rycerz osadził rumaka przy zwodzonym moście i rozejrzał się dookoła, po czym zaczął krzyczeć, by otwierano. Z baszty zaczęli wychylać się pachołkowie, jednak niezbyt im się spieszyło do otwarcia bram. Rycerz ich popędzał mówiąc, że jedzie od księcia z ważnymi nowinami. Po chwili zgrzytnęły łańcuchy i krata się uniosła, a jeździec popędził na dziedziniec. Rozpoznał go jeden z pachołków – był to rycerz Zbigniew, jeden z pierwszych w książęcej drużynie. Tymczasem młody rycerz był już w pokoju kasztelana. Dowódca grodu, choć wrócił późno z polowania, natychmiast zerwał się z posłania. Kazał przynosić wino dla gościa i obrok dla konia, ale przybyły gestem przerwał gospodarzowi dając do zrozumienia, że nie przybywa z wizytą. Wysłannik książęcy zaczął mówić, że z cesarzem ciągną wojska Władysława Wygnańca, które przedarły się już przez wały bobrzańskie. Idą dwoma kolumnami, jedna na Głogów, druga na Bytom. Kasztelan stwierdził, że trzeba się szykować do obrony, a rycerz dodał, że książę polecił, by unikać walki w polu, tylko budować zasieki, utrudniać wrogom marsz i nękać go podjazdem. Do wiosek zostali wysłani posłańcy z rozkazami, by ludność wraz z dobytkiem schroniła się w lasach, a młodzi chłopcy mają zgłosić się do kasztelana. We wsiach zostaną tylko zwiadowcy, którzy w razie potrzeby podpalą chaty i dołączą do swoich. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, po czym pożegnali się pospiesznie, a kasztelan kazał wyciągnąć zbroję i wybiegł ku bramie. Uważnie przyglądał się umocnieniom i wymyślał obronę.
Koło południa każdy z mieszkańców znał już wieści i przygotowywał się do najazdu. Jeden z patroli zameldował, że Niemcy rozłożyli obóz koło Dziadoszyc. Kasztelan wskoczył na koń i zanim ściemniło się na dobre, był już z rycerzami na skraju dziadoszyckich lasów. Zwiadowcy stwierdzili, że wróg przeważa liczebnie, ale nie spodziewa się ataku. Atak, kierowany przez kasztelana, powiódł się zatem wyśmienicie, a oddział napastników został kompletnie rozbity. Tyle, że noc, która wcześniej sprzyjała Polakom, utrudniała zebranie drużyny, zaś gęsta mgła utrudniała ruchy. Ruszyli powoli do domu, kiedy po jakimś czasie dobiegł ich dźwięk dzwonu. Stanęli zdumieni, bowiem pobliskie miejscowości takowego nie posiadały. Początkowo sądzili, że to złudzenie, ale dźwięk rozbrzmiewał coraz wyraźniej. Postanowili podążać za głosem. Jakie było ich zdziwienie, gdy po paru godzinach znaleźli się na gościńcu wiodącym do grodu. Ale radość natychmiast zgasła, bowiem teraz dzwon walił, jak na trwogę. Okazało się, że wróg szturmuje miasto. Kasztelan modlił się, by gród przetrzymał choć pierwsze uderzenie, ale nie było to proste, bo został bez obrońców i bez dowódcy, a oni sami po nocy byli zmęczeni.
Kasztelan podzielił swoich ludzi na trzy grupy. Koniom obwiązał kopyta i w ciszy szli do obleganego miasta. Na widok dzielnie broniących grodu mieszkańców wróciły im siły i rzucili się na wroga, nacierając z trzech stron. Wysoko ponad polem walki dzwonił dzwon, a jego głos dodawał energii i wiary. Wkrótce los bitwy był przesądzony na korzyść bytomskich rycerzy, a napastnicy urządzili odwrót.
Nie wiadomo, skąd wziął się dzwon, ale potem przez setki lat co wieczór o godzinie 10 dzwonił głośno, aby ludziom zabłąkanym w lasach wskazać bezpieczną drogę do domu.
Częstochowa
Kosztowna operacja
Położenie Częstochowy Starej w Małopolsce u brodu przy przeprawie przez Wartę, którędy wiodły szlaki handlowe, okazało się być decydującym czynnikiem przy wyborze miejsca pod zakładaną osadę. Dogodne warunki topograficzne i historyczne spowodowały, że już w latach siedemdziesiątych XIV wieku osiągnęła ona godność miasta. Tymczasem sprowadzenie z Rusi obrazu Matki Boskiej i przekazanie go w opiekę zakonnikom z pobliskiego klasztoru zapoczątkowało powstanie ośrodka kultu religijnego. Rosnące znaczenie klasztornego wzgórza, nazwanego z upływem lat Jasną Górą spowodowało powstanie nowej osady zwanej Częstochówką, a po nadaniu jej praw miejskich - Nową Częstochową.
Bezpośrednie sąsiedztwo sławnego już wówczas w Rzeczypospolitej klasztoru nie służyło jednak rozwojowi obu miast. Na początku XIX wieku kroniki odnotowały stagnację zarówno Częstochowy Starej, jak i Nowej, czego powodem był liczne napady, zarazy i pomory. Władze magistrackie miast zdecydowały o ich połączeniu i w 1826 roku doszło do historycznego wydarzenia, które zapoczątkowało powstanie miasta Częstochowy. Niedługo potem zapadła decyzja o budowie ratusza, zaś budowa szpitala została odsunięta w dalszą przyszłość.
W tym czasie mieszkający w Częstochowie lekarze prowadzili prywatne praktyki, które jednak nie zapewniały mieszkańcom na należytej opieki medycznej wśród medyków. Szczególnym uznaniem cieszył się chirurg, doktor Wizemberg, który wykorzystując sytuację przyczynił się do zapoczątkowania budowy szpitala publicznego w Częstochowie. Pewnego poranka w prywatnym gabinecie doktora Wizemberga pojawił się książę Lubomirski, podający się za drobnego szlachcica spod Radomska. Pacjent uskarżał się na kamień, jak wówczas nazywano schorzenie wątroby, a jednocześnie zwierzył się doktorowi, że był u wielu lekarzy i wszyscy radzili mu operację, natomiast nikt nie chciał się jej podjąć.
Doktor zbadał go dokładnie, po czym oznajmił, iż operacja jest konieczna, a on podejmuje się ją przeprowadzić, na dodatek przewiduje pozytywny skutek. Pacjent zapytał, ile za tę operacje będzie się należało, zaś doktor odpowiedział, że 1000 zł. Lubomirski z niedowierzaniem dopytywał o kwotę, ponieważ cena podana przez lekarza była równa sumie rocznego zarobku samego zawiadowcy kolei. Twarz księcia spochmurniała, bowiem był przygotowany na 200 zł. Odwrócił się zatem i opuścił gabinet. Jednak dokuczające mu kamienie zmusiły go do ponownej wizyty. Wrócił więc do gabinetu doktora i z pokorą położył na stole żądaną kwotę. Jednak lekarz z charakterystycznym do niego spokojem oświadczył, że gotów jest zaraz przystąpić do operacji, ale dzisiaj kosztować będzie ona 2000 zł. Oburzony Lubomirski trzasnął drzwiami i wyjechał bez pożegnania, natomiast wrócił po kilku dniach przywożąc ze sobą kwotę 2000 zł. I tym razem lekarz potwierdził gotowość do przeprowadzenia operacji, ale już za sumę 3000 zł. Lubomirski machnął ręką i opuścił gabinet już w bardzo złej kondycji zdrowotnej. Dwa dni później zjawił się z żądaną sumą, ale doktor Wizemberg, wiedząc doskonale, z kim ma do czynienia, tym razem zażądał kwoty dwukrotnie wyższej niż poprzednia. Lubomirski zaczął krzyczeć, czy lekarz ma sumienie okradać chorego, ale doktor ze stoickim spokojem przytaknął mówiąc, że zaręcza za życie pacjenta. Książę jednak krzyknął, że nie zapłaci i odjechał. Wzburzenie spowodowało, że stan jego zdrowia znów się pogorszył i już następnego dnia zjawił się z żądaną kwotą. Cóż z tego, skoro ten odpowiedział, że bardzo mu przykro, ale dziś operacja będzie kosztowała okrągłe 12000 zł. Książę był już tak z rozpatrzony, że oferował doktorowi 6000 w gotówce, a drugie 6000 kazał mu wysłać gońca. Otrzymawszy takie zapewnienie, doktor przystąpił do operacji, która bardzo dobrze się udała. W międzyczasie goniec przywiózł pozostałą kwotę. Teraz doktor w obecności zoperowanego księcia sporządził akt darowizny, przekazując otrzymane 12000 zł na wybudowanie szpitala w Częstochowie. Przekazana przez doktora Wizemberga kwota zdecydowała o przystąpieniu do budowy i już w 1833 roku szpital ogólnomiejski w Częstochowie został oddany do publicznego użytku.
Częstochowa
Niezwykłe dzieje Łukaszowego wizerunku
Swoją sławę Częstochowa zawdzięcza w głównej mierze klasztorowi paulinów, w którym znajduje się przywieziony z Rusi obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem. Ofiarodawcą wizerunku był ówczesny właściciel tych terenów Władysław Opolczyk. Przechowywany w jasnogórskim sanktuarium obraz jest równie sławny, jak i tajemniczy. Znanych jest wiele legendarnych wersji związanych z jego genezą. Jedna z nich przypisuje autorstwo obrazu ewangeliści świętemu Łukaszowi.
Okres prześladowań chrześcijan, jaki nastąpił w Jerozolimie po ukrzyżowaniu Chrystusa, ominął dom zamieszkały przez jego matkę Marię, którym przechowywany był wizerunek. Po upływie 2 wieków, królowa Bizancjum Helena, w poszukiwaniu relikwii krzyża Pańskiego, przybyła do Jerozolimy, gdzie ofiarowano jej wiele podarunków, a wśród nich obraz Czarnej Madonny. Wszystkie dary przywiozła do Bizancjum, przekazując je swojemu synowi Konstantynowi Wielkiemu. Poprzez spadkobierców wizerunek Marii, już jako własności księcia Lwa, odbył długą drogę z Bizancjum na Ruś. Lew, jako gorliwy chrześcijanin, przystroił go diamentami i kazał czcić przez poddanych. Po śmierci księcia Lwa, król Kazimierz Wielki pod pretekstem poskromienia Rusi wyprawił się na nią zbrojnie. Kontynuacji dzieła ostatniego Piasta podjął się jego następca Ludwik Węgierski, który mianując Władysława Opolczyka namiestnikiem Rusi, polecił mu zmusić broniące się zamki do uznania jego zwierzchnictwa. Ostatnim z zamków, który zmuszony został do tworzenia bram wojskom, był zamek bełski. Wśród licznych skarbów, jakie znalazł tam książę, jego uwagę zwrócił obraz Marii z dzieciątkiem i kazał on służbie przenieść malowidło do widniejszej komnaty. Urzeczony niezwykłym malowidłem książę zapomniał zupełnie, że towarzyszące mu wojsko jest zbyt słabe, by było zdolne utrzymać zdobyty zamek.
Oglądającemu obraz Opolczykowi zwrócił uwagę stojący w wejściu zbrojny, mówiąc, że Tatarzy i Litwini ściągnęli posiłki i szykują się do szturmu. Wyrwany z dumy książę dostrzegł swój błąd i czym prędzej udał się na mury. Ku przerażeniu obrońców na dziedziniec zamkowy posypał się grad strzał, który był sygnałem zapowiadanego ataku. Napór wojsk litewsko-tatarskich z każdą chwilą przybierał na sile. Podczas jednego ze szturmów, kiedy załoga ostatkiem sił odpierała wdzierających się na mury napastników, nastąpiło trudne do wytłumaczenia zjawisko. Jedna z tatarskich strzał wpadła otworem okiennym do komnaty i utkwiła w znajdującym się tam obrazie. W chwile później zamkowe przedpole okryła gęsta mgła. Stało się to tak niespodziewanie, że szturmujące wojska opanował strach i w panice rzuciły się do ucieczki.
Okres pobytu księcia na niegościnnej Rusi dobiegł końca. Zarzewie buntu zostało zażegnane i Rusini zmuszeni byli uznać zwierzchnią władzę Opolczyka. Nadszedł wreszcie dzień poprzedzony okresem przygotowań, kiedy książę Władysław zdecydował się na powrót. Część książęcego taboru stanowiły wozy załadowane licznymi kosztownościami. Za pozwoleniem Ludwika Węgierskiego Opolczyk postanowił przewieźć ów tajemniczy obraz na Śląsk. Kiedy konie obciążone ładunkiem nie mogły ruszyć z miejsca, książę zobowiązał się do dobrowolnego złożenia ślubów, że zbuduje klasztor na górze pod Częstochową. W kilka dni od złożenie ślubów podążający orszak bez większych przeszkód stanu w grodzie nad Wartą, w niewielkim wówczas kościółku stojącym na szczycie wzgórza. Tam pozostawiono niezwykły obraz, przekazując go pod opiekę zakonowi paulinów. Od tego czasu minęło sześć wieków. Wraz z upływającym czasem rósł kult maryjny, szczególnie po potopie szwedzkim. Sława, rozbudowującego się klasztoru wraz z wizerunkiem Czarnolicej Madonny wyszła poza granice Rzeczpospolitej. Pełni uwielbienia dla obrazu pielgrzymi zaczęli głosić jego sławę, śląc jednocześnie petycje do watykańskiej kapituły z prośbą o jego ukoronowanie. Uzyskali taką zgodę przy osobistym poparciu papieża Klemensa XI. Koronacja przeszła do historii jako wyjątkowa, była bowiem pierwszą na świecie poza Rzymem i odbyła się 8 września 1717 roku, kiedy to na skroń Matki Boskiej oraz dzieciątka Jezus wyłożono złote korony.
Elbląg
Łopata małego piekarczyka
Minęło już więcej niż 500 lat od czasu, gdy w mieście Elbląg mieszkał mały piekarczyk o imieniu Marcinek. Był synem biednej wdowy i matka oddała go pod opiekę mistrzowi piekarskiemu, aby wprawił się i wykształcił w szanowanym rzemiośle. Dobry mistrz Bartłomiej był zadowolony ze swego ucznia. Marcinek – najzdolniejszy i najpilniejszy ze wszystkich czeladników, zawsze umiał w porę wyjąć chleb, by był rumiany i nikt tak nie umiał piec słodkich kukiełek z białej, pszennej mąki, posypywanych makiem i plecionych w wymyślne, śmieszne kształty. Do piekarni Bartłomieja zaglądały po dobre pieczywo wszystkie dziewczęta z miasta i wszystkie lubiły Marcinka, a także śpiewane przez niego piosenki.
Tylko jedna dziewczyna w Elblągu pogardliwie odwracała się od młodego, wesołego piekarczyka. Była to Agnieszka, córka znanego w Elblągu płatnerza Urbana. Słynął on z mocnych zbroi dla rycerzy i wykuwania najpiękniejszych tarcz. Dziewczyna uważała, że wobec prestiżu ojca, zadawanie się z piekarczykiem, byłoby ujmą na honorze. Martwiło to Marcinka, bo Agnieszka z grubymi, złotymi, długimi włosami i niebieskimi oczami, bardzo mu się podobała.
Pewnego dnia w mieście zrobił się popłoch, a strażnicy na murach zaczęli trąbić na alarm. Po Elblągu pobiegła wieść, że na miasto idą hufce krzyżackie. Zaczął się popłoch, bowiem w mieście nie było rycerzy – ruszyli oni z księciem na łowy i nie miał kto bronić miasta. Nie było nawet jak podnieść mostu zwodzonego, bowiem liny były grube, a nie było nikogo, kto by je przeciął toporem. Nagle z tłumu wyrwał się piekarczyk Marcinek z łopatą piekarską w ręku. Zamierzył się nią uderzając w linę, a ta pękła i most zaczął podnosić się w górę. Krzyżacy zostali po drugiej stronie wielkiej fosy obronnej wypełnionej bronią. I tak według legendy piekarski czeladniczek Marcinek ocalił Elbląg. Ponoć po tym wydarzeniu łaskawsze stało się dla niego serce Agnieszki, która poślubiła go i odtąd żyli długo i szczęśliwie. Upamiętniając to, że łopata piekarska może być orężem, umieszczono ją nad bramą obronną i jeszcze dziś ludzie w Elblągu pokazują przyjezdnym miejsce, gdzie kiedyś wisiała.
Gdańsk
Lwy z gdańskiego ratusza
Na gdańskim ratuszu jest herb miasta, na który przechodnie patrzą ze zdziwieniem. Tak samo jak na innych gdańskich herbach dwa kamienne lwy strzegą tarczy, na której nad dwoma krzyżykami widnieje korona Kazimierza Jagiellończyka. W tym godle jest jednak coś odmiennego, coś co przykuwa spojrzenie. Oba lwy herbowe, patrzące zawsze na siebie, tym razem odwróciły głowy i zdają się spoglądać w głąb ulicy Długiej tam, gdzie pod ciemnym zrębem Więziennej Wieży wznosi się Brama Złota. Kiedy nad miastem zapada zmierzch i w oknach kamienic rozbłyskują pierwsze światła, kamienni strażnicy gdańskiego godła zdają się ożywiać. Podnoszą głowy i potrząsają kudłatymi grzywami. Przechodnie przystają zdziwieni u stóp kamiennych schodów wiodących do ratusza, a patrząc na piękny portal i pytają o imię mistrza, który wykuł w kamieniu to dzieło skazujące gdańskie lwy na milczącą tęsknotę i wieczne oczekiwanie.
Miał na imię Daniel. Stary gdański majster Krzysztof, który uczył go zawodu rzeźbiarza, często żartował z tego imienia. Był niegdyś taki Daniel, co lwami żył w wielkiej przyjaźni. Babiloński król kazał go zrzucić do lwiej jamy bestiom na pożarcie, ale one zamiast rzucić się na chłopaka, zaczęły się do niego łasić. - Myślę, że i ty dasz sobie radę z lwami, które zamówiła do mnie miejska rada - mówił do chłopaka mistrz i powierzał młodemu rzeźbiarzowi coraz trudniejszą robotę. Całymi dniami stukał kamieniarski młotek Daniela, a spod jego dłuta wychodziły figury rajców i świętych, nocnych stróżów i rycerzy. Najchętniej jednak rzeźbił lwy. Przychodzili do jego warsztatu gdańscy rajcy przyglądali się kamiennym lwiskom. Podziwiali ich otwarte paszcze i groźne ślepia. Mówili, że jego lwy są jak żywe. Aż dziw, że nie ryczą. Tym większy był ich podziw, że w tamtym czasie herbowe gdańskie lwy nie były już tak groźne jak niegdyś dla nieprzyjaciół Rzeczypospolitej.
Nad miasto nadciągnęły ciemne chmury. Król pruski Fryderyk coraz chciwej wyciągał ręce po bogaty nadmotławski port. Siwy majster narzekał, że źle się dzieje i gdyby nie był już tak stary, rzuciłby dłuto i wziął muszkiet w ręce. Ale miejscy rajcy nie byli tak dzielni jak sędziwy kamieniarz, Fryderyk tymczasem coraz ciaśniej zaciskał swą pętlę na szyi miasta. Pod murami kwidzyńskiego zamczyska zbudował komorę celną i pod groźbą dział i muszkietów żołnierskich ściągał bezprawnie cło z każdej szkuty i komięgi płynącej rzeką do Gdańska. Jak prawdziwy Diabeł kusił gdańszczan, by oddali się pod jego opiekę i otworzyli mu bramę upragnionego miasta. Mieszczanie wierni byli jednak Polsce i odpowiadali, że nie chcą zobowiązać się do niczego, co byłoby przeciwne wierności powinnej królowi.
W tym właśnie trudnym czasie rajce postanowili przyozdobić głównomiejski Ratusz przy Długim Targu nowym portalem. To dzieło wykonał Mistrz Daniel. Burmistrz wezwał go do Ratusza i w pięknej, Czerwonej Komnacie powiedział, żeby Daniel wykuł mu w kamieniu herb. Miał on być trzymany przez dwa wielkie lwy gdańskie, mądre i groźne dla nieprzyjaciół, które mają przypominać potęgę miasta. Daniel od razu zabrał się do dzieła. Kiedy przystąpił do kucia herbu, odwiedził go stary Mistrz i przyjaciel. Stwierdził, że tak jak przepowiedział, Daniel jest z lwami za pan brat. Stwierdził, że to dobrze, bo teraz mało jest lwów na świecie. Daniel odparł, że postara się, by jego lwy przypominały tym wszystkim lisom i tchórzom o dawnych lwich cnotach Gdańska. Te cnoty to męstwo i wierność. Nie chciał jednak powiedzieć, w jaki sposób to zrobi.
Nadszedł nareszcie dzień, kiedy Mistrz Daniel ze swoimi czeladnika mi wmurował nowy portal w ceglaną ścianę ratusza. Tłum podziwiał w milczeniu, wspaniałe dzieło, ale nie było okrzyków radości. Gdańszczanie, pochmurni, jak niebo nad ich miastem wiedzieli, że coraz bliżej dudnią kroki batalionów pruskiego króla, że szpiedzy chytrego Fryderyka kręcą się po mieście. Ciszę, jaka zaległa na Długiej i długim Targu przerwał nagle głos mówiący, że oba lwy zwróciły głowy w jedną stronę i że Mistrz się pomylił. Rajcy, mieszczanie i żołnierze podnieśli głowy. Oba lwy patrzyły ku Złotej Bramie. - Co za błąd - szepnął burmistrz. W tej chwili na kamienne schody wdarł się jakiś stary kamieniarz w spłowiałym kaftanie. Stwierdził, że to nie błąd i że lwy patrzą ku Złotej i Wyżynnej bramie. Patrzą tam, gdzie zaczyna się Królewska Droga, w stronę, z której przybywają do miasta polscy władcy. Dodał, że Daniel pragnął przypomnieć, że nie na darmo król Kazimierz zawiesił nad herbowym krzyżami Gdańska swoją koronę. Ogłasza ona, że Polska to matka i opiekunka. O tym wiedzą gdańskie lwy i dlatego niewzruszone wiernie wypatrują monarchę Rzeczypospolitej czekając na jego powrót.
Wkrótce na ulicach miast zatrudniły buty nieprzyjacielskich żołnierzy. Kamienne lwy z gdańskiego ratusza długo czekały na powrót Polski. Nocami, kiedy tylko od strony Złotej Bramy dobiegały ich odgłosy kroków czy tętent koni podnosiły łby i wpatrywały się w ciemność pytając, czy oto powraca król Polski i czy zbliża się Rzeczpospolita. Mijały lata, a dookoła gdańskiego ratusza wciąż rozbrzmiewała obca mowa i obce pieśni. Aż pewnego wiosennego dnia zatrzęsły się mury i zakołysały wieże. Potężny huk armat wdzierał się w ulicę. Ratuszowe lwy podniosły głowy i ucieszyły się, że wraca Polska. Spod łuku Złotej Bramy wtoczył się na ulicę Długą pierwszy czołg z białym orłem na wieżyczce. Z wieżyczki wyskoczył młody żołnierz z biało-czerwonym sztandarem w ręce, podbiegł do Dworu Artusa i wspiął się na jego szczyt. Kiedy wtoczyły się na Gdański rynek inne czołgi, ich załogi ujrzały czerwień i biel flag powiewających nad miastem w porywistym, bałtyckim wietrze. - Gdańsk znowu nasz! - wołali żołnierze. Kamienne lwy z ratuszowego portalu potrząsnę grzywami i zaryczały radośnie, triumfalnie.
Legenda Oliwska
Jeszcze 100 lat temu w katedrze oliwskiej można było oglądać wielką osobliwość tej świątyni, a mianowicie sporych rozmiarów bochen kamiennego chleba. Skąd się tam wziął, wyjaśniał niegdyś napis, po którym niestety nie ma już śladu. Dokładnie historię tę opisał na cielęcej skórze pewien mnich swoim gęsim piórem. Z sobie tylko wiadomych powodów nie dołączył jednak tego rękopisu do kronik zakonnych, lecz wsunął zwinięty rulonik w szczelinę muru, do którego przy potwierdzono potem wielki drewniany krzyż. Niedawno mocno zniszczony gotycki krucyfiks trzeba było przenieść w inne miejsce i wówczas zupełnie przypadkowo szparze między cegłami natrafiono na ten dziwny dokument. Pergaminowy zwój był uszkodzony, nie dało się odczytać daty ani kilkunastu linijek tekstu zapisanego drobnymi łacińskimi literkami. To jednak, co zdołano odszyfrować, stanowiło niezwykłą historię. Mnich pisał, że wiedząc o nadchodzącym kresie swojego życia, pragnie dać świadectwo tego, co się pewnego dnia wydarzyło. Przyznał, że przez wiele lat to pieniądz był jego panem, nie umiał jednak dzielić się nim z bliźnimi. Nie potrafił nikogo kochać, a słowo „miłosierdzie”, było mu obce. Tak było również wtedy, kiedy na Gdańsk spadła klęska głodu. Ci, którzy wiedzieli o majątku mnicha, błagali go o wsparcie, on jednak nie udzielił go nikomu. A kiedy dotarła do niego wieść, że cystersi z oliwskiego opactwa rozdają jedzenie, przebrał się w zgrzebne szaty i udając nędzarza, poszedł do klasztoru, mimo iż jego spiżarnia była pełna. Został obdarowany łyżką strawy i gorącym bochenkiem chleba, który ukrył za pazuchą i ruszył do Gdańska. Kiedy się już zbliżał, nieopodal opustoszałej oberży Jeruzalem, ujrzał siedzącą na gościńcu kobietę z dzieckiem na ramieniu. Gdy ją mijał, zaczęła błagać go o wsparcie mówiąc, że sama nie jadła od wielu dni, a maleństwo, dla którego nie ma już pokarmu w piersiach, umiera. Ten jednak stwierdził, że sam jest potrzebujący, a pod zgrzebnym workiem trzyma jedynie kamień do obrony przed bezdomnymi psami. Kobieta stwierdziła, że jeśli jest prawym człowiekiem, to go błogosławi, ale jeśli kłamie, to ma serce z kamienia.
Ledwie mnich uszedł kilka kroków poczuł ciężar w dłoni. Bochen ciepłego niedawno chleba stał się zimny i ciężki niczym głaz, a serce mnicha nagle przestało bić. Pierwszą napotkaną osobę poprosił, by przyłożyła ucho do jego piersi, ale ta zrobiwszy go, uciekła od niego ze słowami „Zgiń, przepadnij!”, jakby był upiorem. Nie umiał iść dalej, Postanowił zawrócić i odszukać mijaną wcześniej kobietę. Stwierdził, że przypominała mu ona Piękną Madonnę z Dzieciątkiem, oglądaną jako dziecko w mariackim kościele. Niestety w miejscu, gdzie wcześniej stała kobieta, rosła tylko biała lilia.
Dopiero wówczas zrozumiał swoją nikczemność. Wrócił do domu, spieniężył cały swój majątek, a pieniądze porozdawał biednym i potrzebującym. Sobie zostawił tylko kamienny chleb, z którym udał się do oliwskiego klasztoru cystersów. Wyznał swoje winy przeorowi, a ten przyjął wkrótce mężczyznę w poczet zakonnej braci. Wkrótce jego serce zaczęło na nowo bić. Skamieniały chleb – świadectwo cudu, który się dokonał – mnisi zawiesili w świątyni, by wszyscy wierni mogli go oglądać.
Gniezno
O Lechu i białym orle
Drużyna Lecha była już bardzo zmęczona. Mieli za sobą wiele dni wędrówki, wiele wykarczowanych drzew i przebytych brodów rzecznych. Szli, by znaleźć miejsce na założenie grodu, by znaleźć ziemię, na którą sprowadzą rodziny, by osiąść na zawsze.
Odpoczywali właśnie pod rozłożystymi dębami po kolejnym dniu wędrówki. Część drużyny poiła konie, część przygotowywała wieczerzę. Lech stał na skraju puszczy i rozglądał się dookoła, głęboko zamyślony. Może wspominał braci – Czecha i Rusa, z którymi rozstał się niedawno? Oni również poszli szukać podobnego miejsca na osiedlenie. Nagle, nad jego głową pojawił się nieznany ptak. Połyskując bielą szeroko rozłożonych skrzydeł zatoczył łuk ponad rozłożystym dębem rosnącym na skraju puszczy. Lech zaciekawiony ptakiem zbliżył się do drzewa i ujrzał na nim wielkie gniazdo i wychylające się z niego główki białych piskląt. Białopióry ptak przysiadł na skraju gniazda i troskliwie je karmił. Nagle Lech się ożywił i przywołał swoich wojów. A kiedy przy nim stanęli stwierdził, że tu zostaną i tu będzie ich gniazdo. Ten biały ptak karmiący pisklęta będzie natomiast ich znakiem, zaś gród, który zbudują będzie zwał się Gnieznem. Wojowie się ucieszyli, że zakończyła się ich uciążliwa wędrówka i poparli postanowienie Lecha. W ten sposób biały orzeł stał się ptakiem królewskiej ziemi Lecha i tak doszło do powstania pierwszego grodu, zwanego później Gnieznem.
Jelenia Góra
O założeniu Jeleniej Góry
W 1108 roku książę Bolko Krzywousty jeździł po Dolnym Śląsku wraz z palatynem wrocławskim Piotrem Włostem i sprawował książęce sądy. Kiedy przebywał na zamku kasztelańskim w Strzegomiu poczuł się zmęczony i zaczął myśleć o wypoczynku. Kiedy wspomniał o tym kasztelanowi ten doradził, żeby udał się w nadbobrzańskie lasy na polowanie, gdzie nie tylko można trafić odyńca olbrzyma, ale również stuletniego tura. Projekt poparł rycerz Strupicz, który nad Złotuchą w Górach Kaczawskich mieszkał i księcia Bolesława do siebie zaprosił.
Ze Strzegomia książę jechał w towarzystwie palotyna rycerza Strupicza ku rzece Bóbr, podziwiając okolice. Dostrzegł rzeki pełne ryb, bory nieprzebyte i łąki pokryte soczystą trawą. Palatyn stwierdził, że mimo iż okolice wydają się bezludne, to pełno tu ludu, tylko porozrzucanego po lasach. Przed nocą podróżnicy stanęli przed drewnianym domostwem Strupicza, które było bardzo stare i wykonane z modrzewiowego, poczerniałego drewna, a słomiany dach miało pokryty skórami. Były to skóry jeleni, których w okolicy było więcej niż wołów i chroniły dach przed ogniem.
Następnego dnia wstali późno i nim ruszyli w bór, słońce było już wysoko na niebie. Swój powrót zapowiedzieli na wieczerzę. Przeprawili się przez bród na Bobrze i poszli w Góry Izerskie. Nie wrócili tego dnia do domostwa, bo książę po ubiciu trzech jeleni nabrał ochoty na więcej i popędził za czwartym. Powracali dopiero, kiedy słońce zachodziło i za późno było na przeprawę przez bród, zatem książę zdecydował, że przenocują na szczycie Domowej Góry, na podściółce zrobionej z trawy i mchów. Zjedli świeżą pieczeń z ubitej dziczyzny i szybko zasnęli. Tylko książę nie mógł usnąć, wciąż rozmyślając o czwartym jeleniu, który mu umknął. Kiedy w końcu zmorzył go sen, obudził się z dziwnym uczuciem, że jest obserwowany, jednak wrażenie to szybko minęło. Już miał położyć się ponownie, kiedy zza krzaka wyłoniła się sylwetka jelenia. Bolko wyraźnie zobaczył jego olbrzymią głowę, zmierzwioną grzywę i olbrzymie poroże. Książę po omacku próbował wymacać oszczep, ale nie było go w pobliżu. Trafił tylko na sztylet. Wziął go jednak i powoli zaczął się podnosić. Jeleń, wyczuwając niebezpieczeństwo, nagle wysunął się z krzaków i ruszył na księcia z rogami. Nie zaatakował od razu, tylko skoczył w bok, uniósł łeb ku górze, po czym nagle zaatakował Bolka z lewej strony. Książę był na ten atak przygotowany, bo uchwycił mocno lewą ręką za jedno z poroży. Skręcił nim głowę zwierzęcia w bok, po czym schylając się, wbił ostrze sztyletu pomiędzy jego przednie nogi. Jeleń czując ból chciał się cofnął, ale Bolko pozwolił mu tylko na zrobienie jednego kroku w tył. Tyle tylko, że książę zahaczył o kamień i przewrócił się, klękając na kolana. Jeleń tymczasem uniósł się na tylnych nogach, podnosząc również do góry trzymającego go człowieka. Miał zamiar uderzyć w niego kopytami, ale książę zdołał wyszarpnąć sztylet z ciała jelenia i wbić go ponownie. Jeleń zwalił się na trawę, a książę podziwiał ten piętnastoletni okaz o pięknym porożu i wielkich racach. Bolko dostrzegł spływającą z jego oka łzę i pojął, że zwierzę oczekuje skonania. Książę poczuł wstyd wobec wroga, który co prawda wcześniej ratował się ucieczką, ale wrócił stawić mu czoła. Ułożył się zatem na swoim legowisku i próbował usnąć, jednak sen nie nadchodził. W końcu odpłynął i obudziła go dopiero rozmowa dotycząca jelenia. Książę stwierdził, że dla upamiętnienia tego dnia i nocnej przygody z jelenim księciem nadbobrzańskich lasów, kazał Strupiczowi wybudować kasztel na wzgórzu i gród przy kasztelu, nazywając go Jeleną Górą. Polecił, by w herbie też był jeleń, zaś Strupicz miał zostać w tym kasztelu burgrabią i grodzierżcą.
Kalisz
O powstaniu Kalisza
Dwa, a może i więcej tysięcy lat temu, w miejscu dzisiejszego Kalisza szumiał bór, pełen bagiennych polan. Pewnego dnia, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, wieczorną ciszę przerwał trzask i dudnienie. Na wzgórze wbiegł potężny płowy tur. Stanął na szczycie i dyszał ciężko, a w jego zgiętym karku tkwiły dwie strzały i złamane drzewce oszczepu. Śmiertelnie raniony władca puszczy był jeszcze gotowy do walki i stał chwilę w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, nim wreszcie runął na piaszczystą wydmę. Z trzech stron boru, wśród ujadania psów, wyległy na polanę trzy różne gromady wojów. Na ich czele stanęli wsparci w strzemionach wodzowie, zdziwieni spotkaniem kolejnych grup. I nagle trzy hufce starły się ze sobą w walce o zwierza i rozległ się krzyk „Kali Kali”. To potomkowie Lecha, Czecha i Rusa, wędrujący w poszukiwaniu ziem do osiedlenia, nie poznawszy się, toczyli bój o tura. Ostatecznie zwycięzcy Lechici zawładnęli łupem i wydmą, po czym zabrzmiał zwycięski hejnał. Wódz Lechitów upodobał sobie to miejsce wśród błota. Rozbił na wzgórzu obóz, a nim ruszył dalej, posadził dąb święty i zbudował dworzyszcze. Tak powstało miasto, od bojowych okrzyków, a może od okolicznych mokradeł i bagnisk kaliskiem zwanych, które określono mianem Kalisza. Jego herbem stał się wizerunek dmącego w róg pachoła, zaś herbem kaliskiej ziemi – głowa tura.
Srebrny denar Trajana
Orszaki kupieckie szły z południa ku północy, a dwie ważne drogi tych karawan zbiegły się w Kalisii, bo tak przybysze nazywali ówczesny Kalisz. Stąd traktem kupcy szli w stronę Bałtyku, a cały ten szlak nazywano bursztynowym od głównego celu kupieckich wypraw po jantar, który ceniono w Rzymie. W tym czasie na czele rodu Kalisiów stał Dobrosław. To on zwykle przyjmował przybyszów i w pobliżu jego domu zatrzymywał się tabor Rzymian. Był to człowiek godny i doświadczony. Miał śliczną córkę Radosławę o jasnych włosach i niebieskich oczach, odziedziczonych po matce. Kiedy matka zmarła, córka strzegła domowego ogniska i była dumą ojca.
Tego roku znów przybyła do osady Kalisiów gromada obcych, na czele z łysym i bezzębnym kupcem z południa. Oddziałem legionistów ochraniających juki dowodził młody i przystojny człowiek, inny niż w poprzednich latach. Dziesiętnik był żołnierzem i dowódcą, ale jakby dla zabawy pomagał kupcom w interesach.
Radka, bo tak pieszczotliwie zwano córkę Dobrosława, siedziała przed domem i przyglądała się ruchowi wokół wozów Rzymian. Tłoczyli się wokół nich ludzie oglądający przybyszów i to, co przywieźli. W tym czasie dziesiętnik powierzył służbę zastępcy i zbliżył się do Radki przez chwilę patrząc na nią, a następnie bez słowa usiadł przy niej bez słowa w cieniu chaty. Dzień był upalny, więc wskazał zroszone potem czoło, powiedział coś niezrozumiale i uczynił kilka gestów wskazujących na potrzebę kąpieli. Radosława, znając swoją wartość, przyglądała mu się bez zażenowania. Rzymianin wydał jej się też niezwykle piękny. Ojca w pobliżu nie było, w chacie jej ciotka piekła podpłomyk, więc dziewczyna pociągnęła żołnierza za rękę i pobiegli w dół, ku rzece. Doszli do Prosny, ale był środek lata więc rzeka opadła i brak było dogodnego miejsca do kąpieli. Dziesiętnik zdjął buty i zaczęli biegać w płytkiej wodzie, opryskując siebie nawzajem. Nagle zaczęli się całować, a później skryli się w kępie nadbrzeżnych olch. Wracali do domu, gdy zachodziło już słońce.
Na najwyższym wzgórzu prawego brzegu doliny stał słup strażniczy, po którym można się było wdrapać na osadzone poziomo koło wozu i objąć wzrokiem całe skupiska osad. Zachęcony przed Radosławę Rzymianin wszedł na wierzchołek słupa i teraz dopiero dostrzegł całą posiadłość nadrzecznego plemienia, która wydawał się być miastem nie mniejszym od Rzymu. Zszedł na ziemię, objął dziewczynę u tak w milczeniu patrzyli na okolice. Trzy kolejne dni były dla nich pasmem szczęścia. Ostatni wieczór obchodzono uroczyście w domu Dobrosława. Wydano pożegnalną ucztę, zachowując wszystkie zwyczaje, które ciekawiły Rzymian. Na zakończenie obdarowano się wzajemnie. Kupiec dał naczelnikowi srebrną czarę, innym małe posążki bóstw na szczęście. Starszyzna opolna Kalisiów – pasy juchtowe, rzemienie, słodkie suchary podpłomyków na podróż, zaś Dobrosław odwzajemnił się kilkoma glinianymi garnuszkami z patoką. Młodzi obserwowali wszystko smutni i milczący. Gdy ceremonia się skończyła, Radka kryjąc łzy, zdjęła z szyi piękny bursztynowy naszyjnik i zawiesiła go na piersi dziesiętnika. Młodzieniec nie miał nic, czym mógłby się odwdzięczyć, ale nagle sięgnął do kieszeni przy pasie i wyjął srebrny denar podając dziewczynie. Wskazując na siebie i podobiznę na monecie powiedział: „Tu jestem ja, Sykstus, nie cezar Trajan”. Dziewczyna domyśliła się znaczenia łacińskich słów bo przyjrzała się monecie i mocno przycisnęła ją piersi, powtarzając: „Sykstus”.
Kiedy nadeszła jesień, wracający wraz z taborem kupiec znów zatrzymał się w Kalisii, ale ku rozczarowaniu Radki, jej ukochanego żołnierza przy nim nie było. Nie wiedziała, jakie były jego losy, a z Rzymianami nie mogła się porozumieć. Pobiegła szybko do źródełka, przy którym wcześniej spędzali upojne chwile i rzuciła się na ziemię łkając. Postanowiła pozbyć się miłości do Sykstusa, wyrzucając pieniążek. Jeszcze przed zimą wcisnęła denar głęboko w muliste dno. Było to tym bardziej konieczne, że nadszedł czas, by wyszła za mąż, zaś wiosną już powtórnie przysłano swaty. Mimo to dziewczyna wciąż zwlekała z odpowiedzią, bo mimo pozbycia się pieniążka, jej serce wciąż kochało rzymskiego żołnierza. Powodowana niepokojem udała się do miejsca, gdzie zakopała pieniążek. Woda wyrzuciła go z głębi mułu i leżał teraz na dnie błyszcząc.
Radka rozpłakała się z bezsilności. Zrozpaczona wskoczyła do wody i wdeptała pieniążek w muł, depcząc jednocześnie swoją miłość. Ale ta nie dała się tak łatwo stłumić, znów dała o sobie znać w snach. Dziewczyna wiedziała, że denar znów błyszczy w wodzie, poszła tam zatem kolejny raz, podniosła monetę z dnia źródła, po czym przedarła się na brzeg porośnięty rzadkimi trzcinami, gdzie nikt nie chodził i tam ostatni raz pocałowała podobiznę ukochanego, oddała trzykrotny pokłon utopcom, po czym zamachnęła się wrzucając pieniążek w bagno. Wiele wieków później z Warszawy przybyła ekipa młodych archeologów, którzy rozpoczęli prace wykopaliskowe na terenach dawnej Kalisii. Pewnego dnia na wykopalisku nad Prosną, na wyschniętym gruncie moczarów, jeden z robotników znalazł pieniążek, srebrny denar Trojana.
Katowice
Ten czwarty
Przed wiekami w czasach, gdy Bytom był znanym grodem, żyło trzech braci. Legenda opowiada jednak o tym czwartym, co nie był jak oni kowalem, ale przybyszem, który osiedlił się w okolicach ich kuźnic na uboczu. Nikt nie wiedział, skąd przybył. Był ponoć krzepki wysoki o ciemnych oczach i włosach przetykanych siwizną. Nazywano go Mistrzem, co było oznaką szacunku, jednak niewiele mówiło o wykonywanym przez niego zawodzie. Minęło kilka lat i ludzie z osady przywykli do postaci siedzącej na progu oddalonej od innych chaty i patrzącej gdzieś w dal. Przywykli też do tego, że płacił siekańcami, czyli pociętymi na ćwiartki srebrnymi monetami z fragmentami herbu księstwa pszczyńskiego. Nikt nie pytał Mistrza, skąd przybył i czym się wcześniej zajmował. Przyszedł jednak zły rok dla Jakuba Mateusza i Jana. Wytapiana ruda i wyroby z ich kowalskich warsztatów zaczęły znikać z traktu, którym wożono je do miasta. Jedni powiadali, że to zbóje rabują dobytek, inni, że złe moce po dębowych lasach się zalęgły. Na nic zdały się prośby słane do grododzierżców, na nic msze i egzorcyzmy. Wozy z towarem przypadały dalej, a przed osadą stanęło widmo upadku. Co mniej odważni, nie czekając na czasy głodu, odeszli, by szukać szczęścia w miastach. Naradziwszy się, bracia udali się do Mistrza, by prosić go o pomoc. Wysłuchał ich i bez zbędnych słów kazał zaprząc woły do wozu wypełnionego metalowymi sztabami. Następnego dnia o świcie ruszył w drogę, rzucając na przygotowany wóz skórzany worek z nieznaną zawartością.
Minęły dwa dni i w bogucickiej osadzie zaczęto szeptać, że kuźnicy dali się wywieść pole i podarowali kolejnemu uciekinierowi wóz przedniego żelaza na drogę. Trzeciego dnia wieczorem jednak Mistrz wrócił w poszarpanym kubraku z dwiema krwawymi pręgami na policzku. Wóz wyglądał jakby go ktoś ogniem przypalał, a deski były podrapane głęboko mieczem lub pazurami. Nikt nie odważył się spytać Mistrza z kim walczył, a on sam wspierając się na ciężkim toporze powędrował ku chacie, mówiąc tylko, że droga jest bezpieczna. Ci co wyjechali wozem na trakt w kilka dni po tym zdarzeniu powiadali, że w przydrożnej dębinie czuli smród siarki i widzieli roje much krążące nad gęstwiną krzaków, jednak żaden nie zapuścił się w leśne odstępy. Znów nastały lepsze czasy dla osady, a gdy się rozrosła, nazwano ją Katowicami. Nikt dokładnie nie wie, czy od mistrza katowskiego, który ją poratował w opresji czy od nowych osadników - kątowników co pobudowali swoje domy w lesie, by tam wydobywać i wytapiać rudę. Powiadają, że pracownicy i ubodzy kątownicy wyrośli z wiekami na katowiczan, jako że dziś Bogucice są dzielnicą Katowic. O trzech braciach i tym czwartym powiadają mniej, ale można ponoć spotkać nocą na leśnej drodze postać z toporem, która jest strażnikiem tych okolic.
Kielce
O powstaniu Kielc
Ostatnie odgłosy rogów myśliwskich i psiej w gonitwy umilkły. Już dawno miało się ku wieczorowi, a ostatnie promienie zachodzącego słońca barwiły jeszcze korony drzew. Z lasu wyjechał na polanę strudzony jeździec i zatrzymał konia. Dźwięk myśliwskiego rogu rozdarł leśną ciszę. Myśliwiec po chwili przerwał i z uwagą na podsłuchiwał, ale nie było odpowiedzi. Długo jeszcze zabłąkany młody książę Mieszko, syn Bolesława Śmiałego, próbował głosem rogu zwołać swoją rozproszoną po świętokrzyskiej puszczy drużynę. Noc pokryła niebo gwiazdami i pogrążyła we śnie całą przyrodę. Znużony polowaniem Mieszko ułożył się pod drzewem na kobiercu z mchu. Strudzony zapadł w dziwny sen. Śnił, że napadli go w głuszy leśnej groźni zbójcy. Odważny potomek Piastów zaczął z nimi walczyć i wkrótce pokonał zabójców. Poranieni napastnicy ratowali się ucieczką, aż w końcu na polu walki pozostał tylko jeden zbójca, który by ocalić życie poddał się księciu. Zmęczony Mieszko chciał ugasić pragnienie, a kiedy zaczął rozglądać się wokoło za leśnym strumieniem, ranny zbójca podał mu swoją miedzianą butelkę. Spragniony Mieszko pociągnął z butelki i ból wykrzywił mu twarz. Rzucił naczynie i wypluł to, co miał w ustach, jednak jad musiał być piekielnie silny, bo palił ogniem gardło. Książę gorączkowo szukał wody, aby wypłukać usta i ugasić dręczące pragnienie, jednak w pobliżu polany wody nie było. Mieszko zatrwożył się o swoje życie. Nagle dostrzegł dziwną jasność bijącą od kępy młodych modrzewi. Mężczyzna poznał, że to Święty Wojciech, zamęczony przez Prusów za krzewienie wiary. Książę padł na kolana. Święty dobrotliwe się uśmiechał, jakby dawał do zrozumienia, że wie o pragnieniu księcia i nakreślił pastorałem na murawie kręty szlak. Zaraz tym śladem popłynął srebrzysty strumień zimnej ożywczej wody. Spragniony Mieszko pił ją chciwie, aż ugasił pragnienie. Wtedy książę ocknął się z dziwnego snu i wypoczęty podniósł z legowiska. Wstawał pogodny dzień, a Mieszko zobaczył w pobliżu spływający z szumem po kamieniach strumień. Napił się z niego smacznej i zimnej wody, takiej samej jak we śnie. Pokrzepiony, ujął róg bawoli i zadął, a odpowiedziały mu rychło radosne okrzyki i pohukiwania myśliwskiej drużyny. Po chwili wyłonił się z lasu orszak łowiecki Mieszka. Książę rozejrzał się po polanie i zauważył bielejące w leśnej murawie olbrzymie kły - pozostałość po jakimś niespotykanych rozmiarów zwierzęciu. Radosny i hałaśliwy był powrót książęcego orszaku do myśliwskiego obozu, jednak powoli wszystko cichło, bo książę jechał pogrążony w zadumie. W milczeniu rozważał coś ważnego, a w obozie obwieścił wszystkim, że w tym miejscu, gdzie zgubiony w Puszczy nocował, zbuduje gród z kościołem. Słowa dotrzymał, a wkrótce potem zaczęto budować osadę. Na polanie, gdzie Mieszko zapadł w sen, postawiono kościół pod wezwaniem świętego Wojciecha, a strumień, który posilił utrudnionego księcia wspaniałą wodą nazywano Silnicą. Nowopowstającą osadę, na pamiątkę znalezienia przez Mieszka ogromnych kłów nieznanego zwierza, nazwano Kielcami. Jak podają kroniki kieł, na trzy łokcie długi i zakrzywiony na kształt szabli, wisiał długo w modrzewiowym kościółku i dopiero przy budowie nowej większej świątyni uległ zniszczeniu.
Tajemnica katedralnego zegara
Był rok 1727, kiedy biskup krakowski Feliks Szaniawski sprowadził do Kielc zegarmistrza biegłego w tej sztuce, zlecając mu zrobienie zegara i umieszczanie go na szczycie nowo odbudowanej dzwonnicy kolegiackiej. Zegar miał wskazywać wiernym porę modlitwy czy wyjścia do pracy. Zegarmistrz zabrał się do działania, a w kilka miesięcy później nawet w warszawskich salonach mówiło się o ciekawej innowacji technologicznej w kieleckiej kolegiacie. Był to bowiem zegar bijący nie tylko godziny, ale i kwadranse. Na wieży jednak umieszczono ku zdziwieniu mieszczan tylko trzy tarcze zegarowe. Kielczanie zastanawiali się, dlaczego nie cztery, po jednej z każdej strony świata i posądzali Szaniawskiego o skąpstwo. Biskup podobno miał wiele różnorodnych zainteresowań. Był z zamiłowania mechanikiem i architektem, a zlecając wykonanie prac mistrzom tych zawodów, często udzielał im rad, choć nie zawsze trafnych. Ambitny zegarmistrz delikatnie dał do zrozumienia zleceniodawcy, że ten nie zna się na zegarmistrzostwie. Ponieważ to nie pomogło, Mistrz zdenerwował się i stwierdził, że on się biskupowi do kazania nie wtrąca, bo się na tym zna tyle, co biskup na zegarach. Wybuchł skandal i Mistrz wyjechał z Kielc, mimo iż dopiero trzy tarcze zostały umocowane na wieży. Wszyscy namawiali biskupa, by się pogodził się z zegarmistrzem i oferowali nawet pośrednictwo pomiędzy zwaśnionymi stronami, ale bez skutku. Proponowano też biskupowi, aby powierzył dokończenie dzieła komuś innemu, ale na to również fundator się nie zgodził, bo uważał, że po mistrzu poprawiać nie należy. I tak na wieży katedralnej zostały trzy tarcze zegarowe, jako pamiątka właśni dwóch ludzi obdarzonych dużą ambicją, ale i darzących się wzajemnym szacunkiem.
Koszalin
Spór o graniczną miedzę
Nikt nie pamiętał, kiedy waśń ta się zaczęła. Być może wówczas, kiedy biskup kamieński wyznaczał granicę miasta Koszalina, a książę słupsko-sławieński granice Sianowa. Od tamtej pory pomiędzy mieszkańcami obu miast nieustannie wybuchały spory i właściwie nie było wiadomo, gdzie zaczynają się grunty jednych, a kończą drugich.
W końcu sędziowie mieli dość ciągłego rozstrzygania trwających wiele miesięcy sporów, a i sami mieszczanie również byli tym zmęczeni. Postanowili więc zwrócić się do obu Rad Miejskich, żeby raz na zawsze ustalono co do kogo należy. Zebrali się zatem rajcy, długo debatowali i w końcu ogłosili decyzję. Burmistrzowie obu miast mieli wyjść następnego dnia o wschodzie słońca i zdążać naprzeciwko siebie, a tam gdzie się spotkają, tam będzie granica. Wieść o rozstrzygnięciu kłopotliwej sprawy rozeszło się bardzo szybko, a wśród sianowskich mieszczan zapanowało ogólne poruszenie. Postanowiono pomyśleć, jak sprawę najkorzystniej dla miasta rozwiązać. Cała Rada Miejska i znaczący obywatele zebrali się więc w ratuszowej sali i przy beczce piwa zaczęto wspólnie rozważać, jak wyprowadzić w pole koszalińskiego burmistrza, aby jak najdalej odsunąć od miasta przyszłą jego granicę. Opróżniano kufel za kuflem, wysuwano różne pomysły, jednak żaden nie wydawał się dość dobry. Wreszcie podniósł się ze stołu znany ze swego sprytu rajca Mikołaj i uderzył pięścią w stół, a kiedy umilkł gwar pociągnął łyk piwa i zawołał, że burmistrz musi wyjechać na grzbiecie wołu. Rajcy spojrzeli po sobie nie rozumiejąc, potem odwrócili wzrok na burmistrza, który również wstał z miejsca zafrasowany drapiąc się po głowie. Poprosił o wytłumaczenie, dlaczego ma jechać na wole, skoro koń biegnie szybciej. Mikołaj stwierdził, że koń szybko się zmęczy i stanie w drodze, a wół jest silny i wytrwały.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy odurzeni piwem sianowscy mieszczanie obudzili się i przypomnieli sobie o planie. Długo szukali burmistrza, aż w końcu znaleźli go głośno chrapiącego w zacisznym kącie. Próbowali go zbudzić, a jednak on opędzał się od natarczywych głosów. Z najwyższym trudem udało im się w końcu przywołać go do porządku. Z zagrody wyprowadzono tęgiego wołu, posadzono na nim z trudem burmistrza, po czym otworzono bramę miejską i wypuszczono zawodnika. Wół flegmatycznym krokiem ruszył przed siebie, a dopiero gdy był już daleko, reszta mieszkańców ostrożnie podążyła za jego śladem. Koszaliński burmistrz, który właśnie dotarł konno do brzegów rzeki Unieści, aż przetarł oczy widząc niecodzienny widok. Oto z przeciwnej strony zbliżał się dziwny jeździec, który siedział na grzbiecie wołu odwrócony plecami, w rękach trzymał ogon zwierzęcia i bezskutecznie ponaglał je do biegu. Koszalinianin zsiadł z konia i zanosząc się ze śmiechu czekał na spotkanie. Od tego czasu granicę pomiędzy oba miastami stanowiła rzeka Unieść.
Kraków
Przerwany hejnał
Jeszcze nie wstał dzień, kiedy stary trębacz z mariackiej wieży był już na krakowskim rynku. Zwykle o tej porze spał w najlepsze, ale tej nocy dręczyły go niespokojne sny i złe przeczucia, które kazały mu wcześniej opuścić dom. W mieście panował niepokój, ludzie z trwogą mówili o Tatarach, którzy splądrowali Sandomierz i podobno ruszyli w stronę Krakowa. Był to wróg groźny i bezlitosny, który siał śmierć, rabował, zostawiał za sobą spalone wsie i miasta, niszcząc dobytek. Trębacz stwierdził, że z wieży łatwiej wroga dostrzec, a wzrok dalej sięga niż z miejskich murów. Stanął wreszcie na szczycie, odsapnął i rozejrzał się uważnie wokół. Miasto jeszcze spało, a poza jego murami panował spokój. Wkrótce zmorzył go sen i przespał może kilkadziesiąt minut, ale nagle zerwał się z przeczuciem nieszczęścia, dopadł okienka i zdrętwiał. Do miejskich murów zbliżały się wojska tatarskie. Trębacz stwierdził, że trzeba obudzić mieszkańców, niech chwycą za broń i obsadzą mury. Staruszek ujął drżącą ręką trąbkę do ust, przycisnął ją i zagrał pełną piersią mariacki hejnał. Dotarł on do mieszczan krakowian, wyrywając ich ze snu. Ci przez chwilę zastanawiali się, czy trębaczowi na starość dzień się z nocą pomylił, a tymczasem hejnał brzmiał dalej, ale jakoś inaczej głośniej i alarmująco. Ludzie zrozumieli wtedy, że zwiastuje on nieszczęście. Mężczyźni pobiegli w kierunku murów, do których dobijali się już Tatarzy, kobiety z dziećmi schroniły się do kościołów. Rozpętała się walka, a hejnał dalej zagrzewał do boju. Tatarzy wiedzieli, że to on zerwał obrońców na nogi, to też kierowali w stronę mariackiej wieży nienawistny spojrzenia. W końcu jeden z nich wystrzelił strzałę w kierunku majaczącej na wieży postaci. Strzał był celny, a hejnał urwał się nagle, jakby zdumiony tym, co się stało. Trąbka z ręki trębacza wypadła, a on sam osunął się na twarde deski. Nad Krakowem zaległa dziwna cisza. Ktoś pobiegł na mariacką wieżę, ale stary trębacz już nie żył. Do dziś żyje jednak w urwanym hejnale, który codziennie rozbrzmiewa z mariackiej wieży.
O krakowskich psach i kleparskich kotach
Jeśli znacie Kraków, to wiecie, że kiedy idzie się od Rynku ulicą Floriańską, dochodzi się do starożytnej bramy murowanej, a za nią wznosi się dzielnica Krakowa, nazwana Kleparz. Dawniej Kraków był znacznie mniejszy niż dzisiaj, kończył się na murach, które opisywały go dookoła. Brama Floriańska prowadziła właśnie na zewnątrz tych murów. Kleparz zbudowany za murami, był jakby oddzielnym miastem.
Podobno krakowianie i kleparzanie kłócili się nieraz ze sobą o różne rzeczy, na przykład o psy i koty. Mieszkańcy Krakowa twierdzili, że koty to stworzenia fałszywa i chytre, zaś kleparzanie oburzali się odpowiadając, że psy. Też łasują i uszy bolą od ich szczekania.
Psy i koty wówczas jeszcze się ze sobą nie kłóciły. Przeciwnie, bardzo się lubiły. Krakowskie psy biegały przez Bramę Floriańską do kotów, by się z nimi bawić, zaś klepiarskie koty robiły wycieczki do Krakowa, by odwiedzić psy. Odbywało się to jednak ukradkiem, bo mieszkańcy obu miast nieprzychylnie patrzyli na tę komitywę. Co dziwniejsze, koty żyły wówczas w zgodzie nawet z myszami, polowały tylko na szczury i to im wystarczało zwłaszcza, że kleparzanie odżywiali je smakołykami.
Pośrodku krakowskiego Rynku wznoszą się Sukiennice, bowiem dawniej sprzedawano tam sukno. Rynek był zatem zastawiony straganami, na których przekupki sprzedawały różne rzeczy, a pośród straganów uwijały się psy. Z czasem tak się rozzuchwaliły, że nie poprzestawały na tym, czym je częstowano, tylko zaczęły podkradać ze straganów. Zdenerwowały się wreszcie przekupki i zapowiedziały psom, że nie wolno ściągać nic ze straganów i wozów, a mogą jeść tylko to, co spadnie, bo inaczej zostaną srodze ukarane. Psy obiecały poprawę, poprosiły jednak, by kramarki dały im te ustalenia na piśmie, że co spadnie z wozu czy straganu, wolno psom zjeść. Przekupki się zgodziły, a pisarz ratuszowy spisał ten układ na pergaminie i przyczepił do niego pieczęć. Psy postanowiły dobrze schować swój dokument i na zebraniu nad Wisłą zaczęły się zastanawiać, gdzie do w sekrecie ukryć. Murzynek stwierdził, że schowałby go w budzie, ale jest ona zawsze otwarta. Buda Cygana przeciekała, zaś Kruczek stwierdził, że psie budy są do niczego, bo gdzie w nich można schować dokument, a na dodatek ludzie wymieniając słomę mogą go wyrzucić. Zresztą niektóre psy nie miały bud, zaś w mieszkaniach tym bardziej nie było takiego kąta, do którego człowiek by nie zajrzał. Wreszcie odezwał się mądrala Bryś proponując, by dokument oddać kotom na przechowanie. Znają one bowiem najlepsze kryjówki i z nimi dokument będzie bezpieczny. Tak też psy zrobiły prosząc Brysia, by poszedł z pergaminem do klepiarskich kotów. Zanim zamknięto na noc Bramę Floriańską, przedarł się on na Kleparz. Kiedy koty dowiedziały się, o co chodzi, zebrały się na naradę. Zastanawiały się, czy ukryć pergamin w dziupli, w piwnicy czy na strychu, aż w końcu postanowiły schować go na strychu kamieniczki kleparskiego burmistrza. Mruczek pobiegł tam i schował przywilej pod samym dachem, za belką.
Minęło 100 lat. Psy sprawowały się grzecznie i nie łasowały, a przekupki karmiły je obficie. Na wszelki wypadek jednak mówiły swoim dzieciom o takowym dokumencie i o tym, gdzie jest schowany. Trafiła się wreszcie skąpa przekupa, której bułka spadłą w błoto ze straganu i już miała się po nią schylić, by znów położyć na straganie, kiedy potomek Brysia chciał jej porwać pieczywo sprzed nosa. Przekupka wrzasnęła na niego i uderzyła go miotłą, ale ten przypomniał jej o umowie. Przekupka zaczęła się zapierać mówiąc, że to nieprawda i kazała dokument pokazać. Bryś powiedział o tym zdarzeniu swoim kolegom. Postanowiono odebrać kotom pergamin i pokazać go przekupce. Koty również opowiadały swoim potomkom o umowie i miejscu ukrycia pergaminu. Więc Mruczek pobiegł na strych kamieniczki i zaczął szukać dokumentu. Zamiast pięknie zapieczętowanego pergaminu znalazł jednak tylko kawałek sznurka, pergamin bowiem zjadły już myszy. Można sobie wyobrazić, co się działo, kiedy krakowskie psy się o tym dowiedziały – szturmem ruszyły na Kleparz na rozprawę z kotami. I nie pomogły tłumaczenia, że to nie kotów wina, miały przecież pergaminu pilnować. I odtąd skończyła się zgoda pomiędzy psami i kotami.
Legnica
Zaczarowany pierścień
Mieszkańcy Legnicy patrzą bardzo niechętnie, kiedy ktoś łowił ryby w fosie zamkowej pod starym zamkiem piastowskim. Powodem tej niechęci jest pewna stara opowieść.
Dawno temu jakiś rybak złowił w fosie zamkowej ogromnego karpia. Jego radość była tym większa, że przy patroszeniu ryby okazało się, że w jej wnętrznościach znajduje się piękny złoty pierścień na którym wyrzeźbiono dziwne znaki i trudne do odczytania litery. Pierścień ten zaniesiono pokazać księciu, który był człowiekiem uczonym również w tajemnych czarodziejskich praktykach. Nikt w mieście i jeszcze podobnego nie widział, ale książę obejrzawszy i zbadawszy pierścień uważnie rozkazał, by go zaraz wyrzucono do wody i dodał, że jest to znak złowróżbny. Stwierdził, że kiedy pierścień po raz trzeci zostanie wyłowiony, będzie to znak, że Legnica ulegnie zagładzie. Mieszkańcy ze strachem wyrzucili pierścień do wody. Wieść niesie, że po latach znów ktoś odnalazł go w rybich wnętrznościach, ale znając przepowiednie, pozbył się go, wrzucając do fosy. Od tego czasu nikt nie śmie łowić w fosie z obawy przed wyłowieniem drogocennego przedmiotu po raz trzeci.
Lublin
O lubelskim trybunale i czarciej łapie
Na staromiejskim rynku w Lublinie stoi budynek Trybunału, zwany też Starym Ratuszem. Przebudowywany i remontowany oparł się dziejowym burzom i nadal jest świadectwem historycznych zdarzeń i legendy. Trybunał Koronny, ustanowiony przez króla Stefana Batorego, jako najwyższa instancja sądowa rozstrzygał sprawy mieszkańców Małopolski i województw południowo-wschodnich. Corocznie zjeżdżali tu sędziowie, świadkowie i pokrzywdzeni. W roku 1637 zdarzyło się jednak coś niezwykłego, co dało początek legendzie zachowanej w pamięci pokoleń.
Działo się to w dniach sądu Trybunału. Na rynku przed budynkiem zgromadzili się ludzie w oczekiwaniu na wyrok. Wśród bogato odzianych mieszczan i szlachty, przeważały skromne ubrania rzemieślników, parobków służących czy wieśniaków z okolicy. Ludzie w grupkach prowadzili dyskusję, próbując przewidzieć, kto wygra proces. W budynku Trybunału toczyła się bowiem niezwyczajna sprawa. Oto niezamożna wdowa bez znajomości, w głębokim poczuciu krzywdy, pozwała do sądu wołyńskiego kniazia. Obwiniała go ona o najazd na swój dom i poczynione szkody. Licznie zjawili się sąsiedzi i kumotrzy wdowy, którzy współczuli jej bardzo, ale też od początku radzili, by zaniechała pozwu, ponieważ bogaty nigdy nie jest winien. Podziwiali jednak upór i odwagę zdesperowanej kobiety, starali się nią wesprzeć chociażby swoją obecnością. Wdowa gorąco wierzyła w sprawiedliwość i teraz stała przed sędziowskim stołem, i mimo że nogi pod nią drżały, to śmiało mówiła o swoich żalach. Wpatrywała się przy tym w cierpiącą twarz Chrystusa z kamiennego krucyfiksu, który stał w sali sądowej.
Sędziowie niechętnie słuchali opisu wydarzeń i żalów wdowy, ziewali zniecierpliwieni, oglądali się na boki, a kiedy skończyła po kolei zeznawali świadkowie powołani przez kniazia. Jeden po drugim zaprzeczali słowom wdowy, wychwalając zasługi magnata jako obrońca ojczyzny i hojnego fundatora na rzecz kościoła. Po krótkiej naradzie sędziów, marszałek odczytał werdykt. Sędziowie orzekli, że straty wdowy są niewielkie, a oskarżenie wobec kniazia niesłuszne. Nakazali też wdowie opłacić koszty sądowe. Kobieta słuchała wyroku, a wszystko się w niej burzyło. Patrzyła na oblicze Chrystusa i wyraźnie widziała, jak głowa Zbawiciela się odwraca na znak sprzeciwu. Stwierdziła gniewnie, że nawet diabelski sąd uznałby jej krzywdę. Sędziowie pospuszczali jednak głowy i nie zwracając uwagi na obelgi, opuścili salę.
Zapadła noc, a miasto ucichło we śnie. W świetle księżyca na rynek zajechały czarne karety i wysiadły z nich różne postacie w czarnych togach i dobijały się do bram Trybunału. Rozbudzony woźny sądowy wystraszył się rozpoznając diabłów, wpuścił jednak diabelskie towarzystwo do sali sądowej, a oni zasiedli za sędziowskim stołem. Kazali sobie podać protokoły z rozprawy przeciwko magnatowi, długo je badali i wydali własny wyrok. Kniazia skazali na odsiadkę w wieży i podwójne odszkodowanie dla wdowy. Diabelski marszałek zamiast pieczęci odbił własną łapę na spisanym dokumencie uderzył w niego tak mocno, że zostawił ślad nie tylko na papierze, ale i na sędziowskim stole. Nazajutrz, niesprawiedliwi sędziowie ze zdziwieniem i przerażeniem oglądali diabelski wyrok. Odwrócona głowa Chrystusa i łaciński napis na krucyfiksie oznaczający: „Sprawiedliwość waszą sądzić będę” przypomniały nim, jak nieznane są wyroki boskie. Ogarnął ich strach. Stół z wypaloną czarcią łapą z lubelskiego Trybunału znajduje się po dziś dzień w muzeum na zamku, a krucyfiks można oglądać w Katedrze Lubelskiej w bocznej kaplicy pod wezwaniem Chrystusa Trybunalskiego.
Łódź
Legenda Janusza, czyli skąd pochodzi nazwa miasta Łódź
O chłopie przezwiskiem Janusz wiadomo z czternastowiecznych dokumentów. Był pierwszym łódzkim sołtysem, a urząd swój sprawował we wsi o nazwie Łodzia. Prawdopodobnie nie pałał on miłością i posłuszeństwem do rycerzy czy duchownych, panów łęczyckiego grodu bowiem puścił się sam w górę rzeki Bzury na południe i zbiegł w puszcze.
U źródeł Bzury, na Rogach i Różkach pełno było błota i kałuż. Tylko wąski dziki dukt leśny dzielił je wówczas od nowych źródeł i drugiej rzeczki, zaczynającej swój bieg na późniejszych Dołach i Sikawie. Była to dzisiejsza Łódka, przed wiekami zwana Starą Strugą.
Janusz przeciągnął po tych błotach swoją łódź dalej na południe i zachód. Znów z trudem odpychał się drągiem o płytkie dno. Posiadał jeszcze tobołek, a w nim święty obrazek czy figurkę szczęśliwą. Dopłynął wreszcie do miejsca, gdzie dziś stoją stare kamienice przy Zgierskiej w parku Staromiejskim. Tu Janusz poczuł, że jego stara ojcowska łódź była jakby pełna kamieni i dalej ruszyć się nie może. Wyszedł więc z łodzi na brzeg, wyciągnął tobołek i zaczął się zastanawiać. Później przez mieliznę wyciągnął łódkę ku wyższemu północnemu brzegowi. Wdrapał się na wzgórek i rozejrzał dookoła, po czym nabrał otuchy, bowiem okolica była wyglądała na zdrową i spokojną. Nagle stwierdził, że sporządzi sobie szałas na nocleg, by na drugi dzień łódź oporządzić i próbować płynąć dalej. Lecz po chwili pobytu na brzegu napotkała go pierwsza przygoda. Zaczął padać ulewny deszcz. Nie zraziło go to jednak wcale i ściął kilka grubszych gałęzi. Ustawił na nich swoją łódź dnem do góry, by posłużyła mu ze schronienie przed burzą. Stała się też pierwszym ludzkim dachem tej okolicy. Rano Janusz posłyszał głosy puszczy, która kusiła, że jeśli się tu zadomowi, będzie sam mu ze sobą dobrze i żaden ksiądz, ani biskup go tu nie dostrzeże. Przemówiło to do niego i został, a dopiero nadchodząca jesień wygnała go do domku pod łódką. Począł ścinać kłody na pierwszą własną prawdziwą chatę, a szałas z łódką jako dachem zachował potem jeszcze długi czas na pamiątkę swego przybycia. Później związał się z dziewczyną z dalszych stron, być może aż z odległego o mile Widzewa. Następnie chaty już z synami i wnukami wnosił obok domostwa ojca i dziada na wzgórka, które po wiekach Górkami Plebańskimi nazwano, bowiem powstał tam drewniany kościółek. Już w piątym pokoleniu w tym miejscu powstał targowy Stary Rynek, a było to przy drogach leśnych wiodących na północ do Zgierza, na Zachód pod Strugę, na południe do Piotrkowa i Drewnowiczów i na południowy wschód do Wolborza.
Minęło sto, może dwieście lat od tamtych czasów. Dopiero przyszłe pokolenia słuchając, jak ich odważny i pracowity prapradziad przedzierał się przez gęstwinę swoją małą łódką, która nagle tu stanęła, nazwali to miejsce na wieczną pamiątkę Łodzią.
Olkusz
Jak diabeł olkuszanom namieszał
Przed wielu laty Olkusz był miastem bardzo wielkim i rozległym. Posiadał swój zarząd, radnych, a każdy mieszczanin był panem, bowiem bogate kopalnie srebra zasilały miasto. W całym kraju zresztą wówczas dobrze się działo, co nie było na rękę diabłu, który wędrował z miejsca na miejsce szukając przyczepki, żeby zepsuć komuś interes. Swoim zwyczajem wędrował pod postacią Niemca. Byli ludzie, co go poznawali, byli tacy, którzy brali go za zwyczajnego wędrowca i gościnnie przyjmowali u siebie. W tej właśnie podróży zaczepił on pewnego razu o Olkusz. Od razu nie podobało się szatanowi zamożne, szczęśliwe miasto. Skrzywił nos na kopalnie, ale nie mógł samowolnie spłatać żadnego figla, bo okolica była dobrze strzeżona. Przybywszy do miasta zapukał do drzwi jednego z najzamożniejszych mieszczan i oferował mu swoje usługi jako posiadacz przeróżnych mądrości zagranicznych, a w szczególności sposobu budowania nowych gmachów. Mieszczanin przyjął go gościnnie i radnym przedstawił, a ci właśnie obradowali nad wystawieniem nowego kościoła, gdyż Olkusz co prawda miał już kilka świątyń, ale pobożni mieszkańcy zastanawiali się nad jeszcze jedną. Niewiele myśląc Diabeł oferował się wybudować kościół, a w kontrakcie położył jeden sekretny warunek o jego treści, zaś mieli się dowiedzieć rajcy miejscy wtedy, kiedy budowla będzie gotowa. Mieszczanie przystali na ten warunek i robota ruszyła, a że nie żałowali pieniędzy, w niespełna rok kościół był już gotowy do poświęcenia. Tu nastąpił moment zdradzenia tajnego warunku.
Diabeł zażądał, by po poświęceniu, kiedy kościół wypełniony ludźmi będzie, mógł świątynię tę wraz z modlącymi, przenieść na Wawel, na Kurzą Stopę i tam zostawić zawieszoną przez godzinę. Przerażeni mieszczanie aż się cofnęli słysząc taki warunek, lecz było już za późno. Próbowali czym innym zatem wynagrodzić diabła, ale ten w żaden sposób nie chciał na nic przystać. Odgrażał się też, że jeśli umowa nie zostanie dotrzymana, wszyscy źle na tym wyjdą. Panowie radcy zaprosili jeszcze raz diabła do ratuszowej sali, gdzie zamierzali ostatecznie ustalić z nim szczegóły. Pewny wygranej diabeł stawił się pełen pychy. Patrzy, a tu pośrodku sali stoi wielki kocioł ze święconą wodą, a każdy z radców dzierży w ręku zamiast broni kropidło. Nie zdążył się nawet obejrzeć, jak z każdej strony zalały go strugi święconej wody. Otrząsnął się czart z tej kąpieli, ryknął i uleciał w przestrzeń, wybijając głową dziurę w dachu. Umknął jak niepyszny, ale poprzysiągł srogą zemstę.
Nie trzeba było długo na to czekać. Nazajutrz już kopalnie zalała woda i musiano przerwać roboty, na pewien czas zaniechano wydobywanie kruszcu. Gwarkowie olkuscy nie zrazili się jednak katastrofą i postanowili zabrać się raźno do pracy, by ściągnąć wodę wielkimi rowami do pobliskiej Baby. Robota trwała dłuższy czas, posuwała się naprzód i była szansa, ze za parę lat kopalnie się odwodnią. Diabeł nie przestawał myśleć jednak o zemście. Zalawszy kopalnie postanowił zasypać całe miasto, w tym również kościół, przy którego budowie olkuscy mieszczanie okazali się być nierzetelnymi wobec niego.
Ku granicy śląskiej, gdzie dziś teren jest równy, wnosiły się wysokie piaszczyste góry. Diabeł udał się tam, podszedł pod górę piachu, wziął ją na barki i ruszył w stronę Olkusza, dźwigając na swoich mocarnych plecach. Dzień był skwarny, a on szedł i szedł męcząc się przy tym i gubiąc drogę, bo piasek mu oczy zasypywał. Zziajany podszedł prawie pod sam Olkusz, a nie wiedział gdzie się znajduje. Na jego drodze pojawiła się jakaś żebraczka, którą zaczepił pytając, czy daleko do Olkusza. Widząc człowieka niosącego na grzbiecie całą górę kobieta od razu zorientowała się w sytuacji, poznając w nim diabła. Stwierdziła, że do Olkusza jeszcze kilkanaście kilometrów, pokazując mu stare podarte buty i mówiąc, że kiedy wychodziła z miasta były całe. Zdenerwowany diabeł stwierdził, że z takim ciężarem mu za gorąco i zrzucił z siebie górę, która zasypała piaskiem zalane wcześniej kopalnie i rozsypała się aż po Pustynię Błędowską.
Opole
Jak utopiec Opole uratował
Niedaleko Opola, tam gdzie Odra jest głęboka, żył sobie na jej dnie utopiec. Włosy miał długie, rozwiane, do wodorostów podobne, a odzienie zrobione z rybich łusek i ozdobione muszelkami. Jego twarz była to podobna do ludzkiej, tylko że od rzecznej wody i podwodnej roślinności pozieleniała. Choć jego dom znajdował się na dnie rzeki, często go opuszczał. Wyłaniał się z wody, do brzegu podpływał i przyglądał się ludziom płatając im czasami różne figle, a szczególnie tym, których postępki nie bardzo mu się podobały. Wywiódł czasami pijaka na moczary, czasem leniwca ukarał za byle jaką robotę, a czasami kradzione zboże lub drewno Odrą spławiane zatopił. Dobremu człowiekowi nigdy krzywdy nie zrobił.
Utopiec bardzo lubił Opole i często niewidoczny zjawiał się w mieście, by przyjrzeć się jego mieszkańcom. Lubił gwar, ruch pokrzykiwanie na straganach i wędrownych kupców. Ale lubił też miasto uśpione, gdy tylko kroki nocnej straży rozpraszały ciszę. Właśnie którejś nocy, gdy utopiec zbliżał się do Opola, groźna burza nadciągnęła nad miasto. Błyskawice cięły niebo, a grzmoty przetoczyły się ponad chmurami. Dopiero teraz utopiec uświadomił sobie, że te grzmoty dudnią nad Opolem i pioruny biją w samo miasto, a ludzie są w niebezpieczeństwie. Stwierdził, że musi im przyjść z pomocą. Gdy już był u granic miasta, nagle zobaczył przed sobą czerwoną łunę. Zrozpaczony stwierdził, że miasto płonie, palą się domy, a płomienie trawią ludzki dobytek. Wzniósł ręce i zawołał prosząc, by jego siostry chmury spuściły strugi deszczu na miasto. Chmury posłuchały utopcowej prośby i gwałtowna ulewa spadła na szalejący w mieście żywioł. Teraz utopiec zwrócił się do rzeki Odry prosząc, by wystąpiła z brzegów i rozlała się po mieście, pokrywając swoimi wodami płomienie. Podniosły się wody Odry i rozlały po ulicach, na których słychać już było tylko syk dogorywającego ognia. Miasto było uratowane. Dokonał tego utopiec. podwodny mieszkaniec Odry, który tak bardzo pokochał Opole.
Poznań
Przedziwna historia o koziołkach poznańskich
Działo się to koło Roku Pańskiego 1551, za panowania króla Zygmunta Augusta. Czasy były spokojne, skarbiec miejski bogaty, dlatego też ojcowie miasta Poznania uradzili, by na rozbudowywanym właśnie ratuszu ufundować okazały zegar, który będzie wydzwaniał godziny, półgodziny i kwadranse, służąc obywatelom wszystkich stanów. Zawarli w tej sprawie uroczysty kontrakt z mistrzem cechu zegarowego Bartłomiejem Golfem z Gubina, który podjął się taki zegar wykonać. Właśnie nadszedł umówiony termin 15 września. Mistrz Bartłomiej postanowił zaprezentować Radzie Miejskiej wykonany przez siebie zegar, umieszczony już kilka dni wcześniej na wieży ratuszowej. Na tę uroczystość zeszli się wszyscy rajcy miejscy, zaproszono burmistrzów z innych miast wielkopolskich, a swój przyjazd zapowiedział nawet wojewoda poznański. Wokół ratusza zebrała się wielka ciżba pospólstwa, ale straż miejska miała surowo przykazane, by do ratusza wpuszczać jedynie dostojników miejskich i zaproszonych gości. W sali rozstawiono już stoły, powyciągano z piwnic gąsiory ze stuletnim węgrzynem i miodem kruszwickim, przygotowano pieczywa i cukry. Najwięcej pracy miał tego dnia pan Gąska kuchmistrz poznański, któremu sam burmistrz polecił przygotować na ucztę pieczeń sarnią szpikową słoniną z papryką, ponieważ był to przysmak wojewodziński. Stał więc pan Gąska od wczesnego ranka przy ognisku, lewą ręką obracał rożen z pieczenią, a prawą raz po raz polewał skwierczącą sarninę roztopionym masłem. Przyprawionym gorzkimi migdałami, cynamonem i gałką muszkatołową.
Wokół rozchodziła się smakowita woń, i nawet kuchcikowi Pietrkowi, który od rana prawie nic nie zjadł, aż ślinka leciała. Spoglądał więc pożądliwie na stojący na ławie koło komina dzban z piwem, z którego mistrz Gąska nieustannie pociągał. Pietrek myślał, że mistrz zrozumie wymówce spojrzenie i go poczęstuje, ale ten zajęty pieczenią nawet nie spojrzał w jego stronę. Wtem przed ratuszem zagrała trąbka i zaczęto oznajmiać przyjazd gości. Kuchmistrz kazał Pietrkowi trzymać rożen i wyskoczył, by popatrzeć na przyjezdnych. Pietrek tylko na to czekał. Wsparł rożen o komin, a sam dorwał się do dzbana z piwem. Nagle rożen obsunął się z komina i na wpół upieczony udziec runął w sam środek ogniska, a czarny dym wypełnił całą kuchnię. Piotrek zaczął wrzeszczeć na cały głos. Kiedy pan Gąska przybył na ratunek, było już za późno – z sarniego udźca pozostał tylko czarny, skwierczący węgiel. W porywie gniewu mistrz Gąska złapał chłopaka za kark i zaczął go okładać, ale potem złapał się z desperacji za głowę zastanawiając się, co teraz począć. Wojewoda mógł bowiem lada chwila przyjechać, a pieczystego na stół brak. Kazał zatem Pietrkowi iść do kramu rzeźnickiego i przynieść ćwiartkę cielęciny na nową pieczeń. Pietrek zacisnął dukata w garści i skoczył ku rzeźnikowi ile miał sil w nogach. Jednak była niedziela i wszyscy rzemieślnicy poszli pod ratusz na zegarowy festyn. Pietrek biegał od jatki do jatki na próżno, aż wreszcie opadł ze zmęczenia i łzy napłynęły mu do oczu. Nagle coś zabeczał koło niego raz i drugi. Pietrek obejrzał się i zobaczył za kramami na małej łączce przytwierdzone palikami dwa białe koziołki. Niewiele myśląc porwał chłopak za powrozek i popędził z koziołkami w stronę ratusza. Za sobą usłyszał zrozpaczony krzyk kobiety, ale nie zwrócił na niego uwagi. Majstrowi powiedział, że cielęciny nie ma, bo dziś niedziela, ale przyprowadził ze sobą dwa tłuste koziołki. Uradowany Gąska kazał mu rozpętać koźlęta i rozpalić ogień, a sam pobiegł po nóż. Stwierdził, że zrobią taką pieczeń, że nikt nie pozna czy to będzie sarna czy koza.
Pietrek rozwiązał powrozek koźlętom, a sam podkładał drwa na komin i dmuchał w żar przygasły. Koziołki beknęły z uciechy i prysnęły otwartymi drzwiami. Pietrek skoczył za nimi z krzykiem, ale one wybiegły na schody i wdarły się hen wysoko na gzyms okienny, koło zegara mistrza Bartłomieja, gdzie bez drabiny nie można było wejść. Pietrek usiadł na ostatnim stopniu schodów i zapłakał głośno nad swoją dolą. Za nim przybiegł Mistrz Gąska, popatrzył w górę na stojące na gzymsie koziołki i z desperacji usiadł na schodach stwierdzając, że dzisiaj nic ich nie uratuje i taka widać wola boska. Tymczasem kareta zatrudniła pod ratuszem, wysiadł z niej sam jaśnie wojewoda z wojewodziną. Skłonił się przed nim burmistrz i zgodnością powiódł dostojnych gości do sali radzieckiej. Tymczasem zastąpiła im drogę siwa staruszka, krzycząc o sprawiedliwość, ponieważ została okradziona przy niedzieli w biały dzień. Burmistrz poczerwieniał z gniewu i krzyknął na babinkę, co też Maciejowa wygaduje i kto ją obrabował. Ta nie ustępowała mówiąc, że to kuchcik burmistrza Pietrek ukradł jej parę ślicznych koźląt. Wojewoda zwrócił się do gospodarza grodu poznańskiego, mówiąc, że nieporządki się tu jakieś wkradły i zamiast gościny będzie musiał sprawować sądy wojewodzińskie. Nagle wysoko na ratuszu coś zabeczało, a Maciejowa zaczęła krzyczeć, że to jej koziołki. Wszyscy zadarli głowy ku górze, a tam wysoko, na wieży ratuszowej, stały na gzymsie dwa koziołki, bodą się łbami i radośnie beczą.
W tym momencie z ratusza wypadł kuchmistrz naczelny, pan Gąska, ciągnąc Pietrka za ucho. Przypadł do kolan wojewody i zaczął się kajać, opowiadając historię o nieudanej pieczeni. W miarę opowiadania wojewoda rozchmurzał swe oblicze, a przy fragmencie o koziołkach nie mógł już zachować powagi i zaśmiał się szczerze. Burmistrz natychmiast wysłał strażników na wieżę, by ci zdjęli koziołki i oddali je w ręce Maciejowej, a wojewoda dorzucił jeszcze dukata na jedzenie dla nich. A potem odbyła się wspaniała uczta, choć już bez sarniej pieczeni. W końcu mistrz Bartłomiej zaprezentował swoje dzieło. Zegar posiadał trzy tarcze z podziałem na 24 godziny i wskazówki w kształcie ręki oraz mechanizm pokazujący miesiące i zmiany faz księżyca. Zegar wszystkim się spodobał i wychwalali kunszt Bartłomieja. A burmistrz i wojewoda, na pamiątkę przygody z koziołkami, obligowali mistrza z Gubina, żeby do zegara dołożył jeszcze odpowiedni mechanizm z koziołkami. I tak jeszcze tego samego roku zegar ratuszowy rozpoczął swoją służbę, a po każdej wydzwonionej godzinie wybiegały z okienka dwa małe koziołki i bodły rogami. I tak zegar służył aż do roku 1675, kiedy to podczas sierpniowej nawałnicy piorun uderzył w wieżę i wzniecił ogromny pożar. Po ostatniej wojnie i odbudowaniu ratusza, zegar znów zaczął wydzwaniać godziny, a w samo południe z wieży rozlega się hejnał i wybiegają dwa małe koziołki.
Radom
O orle srebrnopiórym i radomskim grodzie
Bardzo dawno temu, w czasach, kiedy ziemie porastały puszcze, a błękitne rzeki rozlewały swe wody pośród mokradeł i trzęsawisk, istniała niewielka, bo zaledwie licząca 10 domów osada. Od Wschodu i Zachodu osłaniał ją bór, a od północy skała wysoka chroniła przed wiatrem. W pobliżu osady płynęła rzeka, będąca teraz jedynie wąskim pasemkiem wody. Od kilku miesięcy mieszkańcy osady z trwogą spoglądali w stronę bezchmurnego nieba. Dzień po dniu wysychało jeziora, bagna zamieniały się w cuchnącą skorupę, umierała rzeka. Myśliwi zmuszeni byli coraz dalej i głębiej w bór ruszać, skąd bardzo często wychodzili z pustymi rękami. Dziki zwierz bowiem z braku wody opuścił swoje legowiska. Tego dnia w którym zaczyna się opowieść, zmęczony wielogodzinną wędrówką, młody myśliwy zmierzał do osady. Od wielu dni opuściło go szczęście i nawet zająca nie upolował. Niespieszno mu było zatem powrócić i idąc rozglądał się za miejscem odpoczynku. Głośny łopot skrzydeł i krzyk ptaka, kazały mu spojrzeć w górę. Okazało się, że jeden z orłów, mający w okolicy gniazdo, wzbił się wysoko w górę, aby po chwili runąć jak kamień. W parę chwil później olbrzymi ptak uniósł się ponownie w powietrze z upolowaną zwierzyną. Myśliwy z radością spojrzał w stronę krążącego ptaka trzymającego bażanta i zamarzył o skrzydłach. Tymczasem ptak zatoczył łuk ponad skałami, aż dosięgnął miejsca, gdzie stał myśliwy po czym opadł i usiadł u jego stóp. Ku zdumieniu młodzieńca orzeł odezwał się przepowiadając nadejście w najbliższym czasie wielkiej suszy i głodu. Dodał, że ten skromny dar myśliwy ma zabrać do osady i podzielić sprawiedliwie, a jutro myśliwy ma zasiąść na skrzydłach orła, ten zaś zaniesie go do krainy dalekiej i pięknej, gdzie nie zazna głodu i będzie żył szczęśliwie. Myśliwy postąpił zgodnie ze wskazówkami, a następnego dnia o świcie wsiadł na grzbiet srebrnopiórego i wzbili się w górę. Lecieli dwa dni i dwie noce, aż trzeciego dnia ich oczom ukazała się piękna dolina z płynącą środkiem rzeką. Orzeł stwierdził, że myśliwy widzi przed sobą krainę, o której mu opowiadał. Wiele lat wcześniej krainę tę zasiedlili ludzie z rodu Radomira, dzieląc przestrzeń z wiłami. Niestety pewnego dnia ludzie postanowili się pozbyć ich z sąsiedztwa i przepędzić piękne sąsiadki. Za karę zapadli w wieczny sen i nikt od tej pory nie zdołał obudzić ich do życia. Tylko ten, co potrafi odczytać słowa zaklęcia ukryte wśród drzew, w szmerze strumienia i śpiewie ptaków, zdejmie czar z zaklętych. Myśliwy podziękował za dobre rady, pożegnał orła i ruszył ku pozostałościom osady. Długo stał pośrodku zastawiając się, jak niby ma zrozumieć mowę natury, kiedy nagle zapadł zmierzch, a czarodziejski śpiew wypełnił okolice. Myśliwy słuchał śpiewu i wrócił nagle myślami do stron ojczystych, gdzie wyschnięte strumienie i spalona ziemia przestała rodzić. Stwierdził, że chętnie tu dom by znalazł. Ledwie skończył mówić, odczuć było można dziwne drżenie i z uśpionych chat dobiegł wesoły gwar. Czar prysł. Nagle na niebie pojawiły się szare punkciki. To mieszkańcy osady myśliwego lecieli na orłach. Uściskom nie było końca, a kiedy wieczorem wszyscy zasiedli przy ognisku Radomir rzekł, że skoro od dziś będą dzielić wspólny los, zbudują nowy gród, a słowa „rad dom”, które wróciły uśpionych do życia, będą jego nazwą. Słowa te miały odtąd świadczyć o gościnności ziemia, a miejsce to zwać się miało „Radom”. Dziś w herbie miasta trzy wieże z murem obronnym stoją, a w nim brama otwarta z dużym „R” raz jeszcze przypomina, że Radom chętnie gości przyjmuje.
Rzeszów
Jak powstała nazwa Rzeszów
Kilkaset lat temu na miejscu, gdzie położone jest miasto Rzeszów, były rozległe, grząskie tereny. Porastały je bagienne krzewy, olszyna i trzciny. Gnieździło się tam ptactwo. Te ziemie należały do książęcych włości. Książę wraz z dworem urządzał często polowania na dzikie gęsi, kaczki i kuropatwy. Przyjeżdżała z nimi córka księcia, zapalona miłośniczka polowań, która była piękna, jednak miała zły i porywczy charakter. Umiała ładnie tańczyć i uśmiechać się wesoło, ale rzadko jej się to zdarzało, bo twarz jej była zazwyczaj pochmurna i zła. W złości biła swoje towarzyszki i służbę, pastwiła się nad ptactwem i zwierzętami. Strzelała do zwierząt po to, żeby je zranić, a potem znęcać się nad nimi i powoli dobijać.
Pośrodku bagnisk było niewielkie wzniesienie, na którym maleńką chatkę wybudował sobie samotny, dziwny człowiek o brzydkiej zarośniętej twarzy. Był wysoki, chudy, a żylaste mięśnie były silnej, prężne. Latem chodził niemal nago, jedynie na biodrach nosił wąską przepaskę, a na zimę zaszył sobie ciepłe okrycia ze skór zwierząt. Nikt nie słyszał jego głosu ani nikt z bliska go nie oglądał. Pływał na małej łódce pośród trzcin i zarośli. Dzikie ptactwo nie uciekało od niego, bo nie robił mu krzywdy. Wyglądał ponuro i groźnie, mówiono, że był czarnoksiężnikiem i czarodziejem. Wiedziano, że jego mała chatka była przystanią dla chorych i kalekich ptaków powiadano, że rozumiał ich mowę i one go rozumiały.
Odkąd księżniczka zaczęła przyjeżdżać na polowania, kalekich ptaków przybywało. Na jej wyczyny z odrazą i gniewem patrzył czarnoksiężnik i myślał jak ukarać okrutną, złą księżniczkę. Czekał tylko na okazję, by się z nią spotkać i powiedzieć, co o niej myśli. Pewnego dnia dziewczyna przemogła swoją ciekawość i po zranieniu kilkunastu ptaków, które uciekły do chaty czarnoksiężnika, postanowiła podążyć za nimi. Czarnoksiężnik widząc, że dziewczyna zbliża się do jego chaty, postanowił rozmówić się z nią i prosić, by nie ka leczyła ptaków. Księżniczka stanęła w progu bez pukania, zamierzając wejść do środka. Ptaki na jej widok podniosły krzyk, pełen trwogi i pochowały się za czarodzieja. Kiedy czarnoksiężnik poprosił ją, by nie krzywdziła ptaków, zaczęła go przeklinać i wymyślać mu mówiąc, że jest tu panią i włości te należą do jej ojca, zatem wolno jej robić to, co jej się podoba. Czarnoksiężnik rozgniewał się na zuchwałą i butną odpowiedź i postanowił srogo ukarać księżniczkę. Wypowiedział kilka słów zaklęcia, uczynił tajemnicze znaki i z pięknej księżniczki zrobiła się duża, brzydka ropucha. Czarnoksiężnik wziął ją na łopatę i wyrzucił na głębokie bagna, a ona uciekła wrzeszcząc głośno „rzesz”, „rzesz”. Na dworze książęcym próżno oczekiwano powrotu księżniczki. Zatroskany ojciec rozesłał dwór na jej poszukiwania, przetrząśnięto pobliskie bagna i zarośla. Udano się też do chaty czarnoksiężnika, bowiem widziano jak księżniczka udaje się w tamtą stronę. Książę rozkazał wtrącić czarodzieja do więzienia, poddano go torturom, po których przyznał się do wszystkiego. Wkrótce zresztą zmarł po strasznych i wymyślnych męczarniach. Zrozpaczony ojciec załamywał ręce, bowiem czarnoksiężnik zabrał do grobu swoją tajemnicę i już nikt nie potrafił odczarować córki. Sprowadzał różnych czarodziejów, budował dla nich domu, ale nic to nie dało. Kazał kopać głębokie stawy tam, gdzie lęgły się żaby wiedząc, że jedną z nich jest jego piękna córka. Kazał zbudować nawet wśród bagien dla siebie zamek i lubił siadać na balkonie wsłuchując się w rechot żab. „Rzez, rzesz” – słyszał każdego wieczoru – „ów,ów” – odpowiadało jakby ciężkie westchnienie z głębiny. Książę stracił zupełnie nadzieję na odzyskanie córki. Pewnego dnia, kiedy tak rozpaczał, na jego dwór zajechał jakiś obcy człowiek znający się na magii. Książę wezwał go na swoje komnaty obiecując nagrody za odczynienie czarów. Kiedy nadeszła noc, czarodziej wypłynął na bagna. Wywołał wszystkie żaby szukając tej jednej, a kiedy znalazł pokaźnych rozmiarów ropuchę poczynił nad nią czary i przemienił w piękną dziewczynę. Zabrał ją do łodzi i dotarli do książęcego dworu, gdzie zapanowała radość. Jedynie księżniczka była smutna i zapłakana. Ojciec zapytał ją o powód smutku, ona jednak rzuciła mu się na szyję i zapłakała. Po chwili powiedziała, że pokuta odmieniła ją zupełnie i już nie będzie nigdy zabijać i ranić, bowiem będąc ropuchą przekonała się, że zwierzęta cierpią nie miej od człowieka. Ojciec ucieszył się i wyprawił ucztę. A że był już stary postanowił zarząd dworu i majątek oddać w ręce córki. Niedługo znalazł się też mąż. Księżniczka, za radą ojca, postanowiła osuszyć bagniste tereny i zbudować na nich miasto, a kiedy myślała jak je nazwać z pomocą przyszedł jej sam książę wspominając głos wydawany przez żaby i nazwał miasto „Rzeszów”.
Sandomierz
Jak dzielna wójtówna Halina ocaliła Sandomierz
Sandomierz otoczyła tatarska orda. Jego mieszkańcy znali już bezwzględność i okrucieństwo wroga, bo to nie był pierwszy najazd skośnookich wojowników. Sandomierzanie byli gotowi do walki, ale bali się, że nie wytrzymają oblężenia. W mieście znalazła schronienie okoliczna ludność, lecz nie było czasu na zgromadzenie dodatkowych ilości pożywienia i wody, a głód był równie groźny jak tatarska strzała. Starszyzna miejska martwiła się, podobnie jak wójt krępa, który stwierdził, że jedyną ich szansą jest zaskoczenie Tatara. Stwierdzono, że wójt na czele zbrojnych mieszczan dokona napadu na wroga, uderzy na niego znienacka, stoczy potyczkę i wycofa się poza mury. O zmroku, na czele oddziału ochotników, wójt podszedł po najmniejsze tatarskie zgrupowanie i zaatakował je. Wywiązała się walka. Okazało się jednak, że sandomierzanie przecenili swoje szansę. Wracali do miasta w rozsypce, choć nikt nie mógł odmówić im waleczności. Wielu z nich nie wróciło, a wśród tych, którzy pozostali na placu boju, był wójt Krempa, trafiony kilkoma strzałami i posieczony szablami. Mieszkańcy Sandomierza załamali się. Zabrakło najlepszych obrońców i dowódcy. Pozostało tylko poddać się i do takiego wniosku doszła miejska starszyzna. Sprzeciwiła się jednak temu córka podległego wójta, Halina. Stwierdziła, że Tatarzy nie trzymają się żadnych ustaleń, są podstępni i mściwi. Dodała, że trzeba walczyć ich własną bronią i ona się nią posłuży. Radni powątpiewali w jej słowa, ale z uwagi na żałobę pozwolili jej działać. Tymczasem Halina, po rozmowie z nowym dowódcą obrony, odczekała do wieczora i kiedy mrok już spowił mury ukradkiem opuściła miasto i skierowała się w stronę tatarskiego obozu. Nagle z zarośli wyskoczyło kilka skośnookich wojowników z napiętymi łukami, otaczając ją ze wszystkich stron. Niebawem stanęła przed tatarskim wodzem. Siedział on w ozdobnym namiocie, popijając coś z małej czarki. Niezwłocznie też przywołano człowieka, przekupionego zdrajcę, który miał pełnić rolę tłumacza. Wódz zapytał, czego Halina tu szuka i czy nie wie, że takie jak ona biorą w jasyr. Ona jednak odparła, że przywiodła ją chęć zemsty na polskich panach, którzy obrazili jej cześć i chce im się za to odpłacić. Stwierdziła, że zna podziemne przejście prowadzące do miasta, do którego wejście znajduje się nieopodal, zaś wyjście – w środku twierdzy. Halina obiecała, że poprowadzi ich tą drogą, a po zwycięstwie wskaże tych, na których chce się zemścić. Tatarskiemu wodzowi nie spodobały się te słowa i nie wyczuł w nich fałszu. Wstał zatem i kazał wojownikom przygotowywać się do wyprawy. Ruszyli zatem ku korytarzowi prowadzącemu do podziemnych korytarzy. Zatrzymawszy się przed ciemnym włazem jeszcze raz rozglądali się po okolicy, aż w końcu stwierdzili, że nic im nie grozi. Ruszyli zatem za Haliną w głąb podziemi i zapalili pochodnie. Gdy już byli w połowie drogi do miasta, ukryci wcześniej w pobliżu wejścia do lochów sandomierzanie zatarasowali głazami wejście, zamykając Tatarom drogę odwrotu. Ci szli dalej rozmyślając o zwycięstwie i o skarbach, które złupią. Jaka była ich wściekłość, kiedy zamiast znaleźć wyjście, natrafili na mur. Zaczęli krzyczeć, że to zdrada, a Halina stwierdziła, że zostaną tu jak szczury, bo drugie wyjście również jest zamknięte. Dodała, że tak płaci córka za śmierć swojego ojca i że teraz mogą ją zabić. Tak zginęła dzielna wójtówna, ale wraz z nią i Tatarzy, których zwiodła podstępem do podziemi.
Siedlce
Między niebem a ziemią
W Siedlcach na Podlasiu jest osiemnastowieczny ratusz wybudowany z fundacji księżnej Aleksandry z Czartoryskich Ogińskiej. Na szczycie ratuszowej wieży znajduje się kamienny posąg przedstawiający młodego mężczyznę, zwanego popularnie „Jackiem”. Dźwiga on na swoich barkach ciężką potężną kulę, wyobrażającą glob ziemski, W środkowej części wieży jest umiejscowiony zegar z cyferblatami skierowanymi we wszystkie cztery strony świata. Kuranty tego zegara wygrywają poloneza „Pożegnanie ojczyzny”.
W przeszłości żył kiedyś na siedleckim przedmieściu, zwanym Piaskami Starowiejskimi młody kowal Jacek, obdarzony wielką siłą. Kruszył w rękach wyjętą z hartowania podkowę, a chwyciwszy byka za rogi trzymać go potrafił i wykręcić mu łeb. Pewnego razu przejeżdżającej staromiejskim duktem księżnej Aleksandrze odpadło koło od karety. Wezwany Jacek naprawił, co trzeba, po czym ująwszy jedną ręką oś pochylonej karety podniósł ją bez wysiłku, a drugą założył naprawione koło. Zachwycona tym księżna zaproponowała Jackowi służbę w pałacu, a ten na nią przystał. W tym czasie na polecenie księżnej rozpoczęto w Siedlcach wznoszenie ratusza miejskiego. Budowa szła szybko i sprawnie, a Jacek, który stał się ulubieńcem księżnej, Ogińskiej, wykonywał niektóre prace ślusarskie i kowalskie. Wszystko na budowie przebiegało pomyślnie, ale pewnego dnia Jacek pokłóciwszy się z podmajstrzym o jakiś szczegół okucia drzwi tak nieszczęśliwie pchnął mężczyznę, że ten uderzywszy głową o mur, zmarł. Miasto zawrzało z oburzenia i żądało wobec Jacka surowej kary, jednak księżna z sympatii do niego kazała mu tylko odejść. Poszedł w świat i odtąd wszelki słuch po nim zaginął. Tymczasem ratusz wykończono i księżna Aleksandra, wspominając młodego osiłka, którego skazała na wygnanie, kazała wykonać figurę z kamienia i umieścić ją na szczycie wieży. Miał to być mąż mocarny, trzymający jak Atlas kulę potężną na ramionach. Wolę księżnej spełniono i posąg Jacka stoi po dziś dzień. W kuli, którą dźwiga Jacek, w 1875 roku podczas remontu wieży, znaleziono pergamin z wierszem Franciszka Karpińskiego.
Szczecin
O Sydonii – Białej Damie szczecińskiego zamku
Na podjeździe zatętniły kopyta, a Sydonia zobaczyła grupę jeźdźców i niewielką karetę o przysłoniętych oknach. Kobieta poznała książęce barwy i zastanawiała się, po co przybyli, co sprowadza ich na to odludzie. Zaczęła wspominać swoja przeszłość. Nie było na Pomorzu ładniejszej dziewczyny, nie było kobiety o lepszych manierach i rodu słynniejszego od Borków. Mimo iż ród podupadł, to pamięć o dawnej świetności nie wygasła. Duma nie pozwoliła kobiecie wyjść na podjazd i przywitać przybyszów. Wkrótce weszli oni do Dworu Panien, którego Sydonia Bork była przełożoną i grubiańsko stwierdzili, że jest oczekiwana na zamku w Szczecinie. Kobieta nie rozumiała, dlaczego u schyłku jej życia sobie o niej przypominano, ale kiedy prowadzono ją do karety, wśród towarzyszek zgromadzonych przed budynkiem, padło słowo czarownica. Jeszcze przed zamknięciem bram byli u celu podróży. Jednak w mieście tłum zagrodził drogę, rzucając w karetę kamieniami i oskarżając kobietę o czary, przez które Franciszek źle się czuje i nie wychodzi z komnat. Sydonia zrozumiała, że zarzuca się jej, iż użyła ciemnych mocy, by wygubić książęcy ród za to, że kiedyś nie pozwolono jej poślubić ukochanego. Tłum był wzburzony wiedział bowiem, że wraz ze śmiercią ostatniego z Gryfitów państwo przejdzie pod brandenburskie panowanie, zgodnie ze starym układem.
Sydonia stwierdziła, że ludzie są strasznie zaślepieni i nikt nie widzi, skąd naprawdę ta seria chorób i bezpotomnego schodzenia z tego świata. Nikt nie winił za to niemieckich medyków, woleli bowiem oskarżyć ją, widząc w niej przyczynę wymierania rodu.
Procedura sądowa trwała długo, aż w końcu złamana torturami Sydonia potwierdziła wszystkie zarzuty, wówczas bowiem dano jej spokój. Sprawa była jasna, podobnie jak dowód – w końcu w krótkim czasie pomarło wielu książąt więc wyrok mógł być tylko jeden. Po jego ogłoszeniu Sydonia wstała i rzuciła w twarz księciu Franciszkowi, że nie dożyje on wiosny. W dniu 28 września 1620 roku tłumy mieszkańców Szczecina przyszły obserwować egzekucję. Zanim zapłonął stos, na szafot wszedł urzędnik sądowy i odczytał dodatkowe postanowienie trybunału – zdjęci litością sędziowie zamienili Sydoni karę śmierci ogniowej na ścięcie mieczem, po czym dopiero członki mają być rzucone w płomienie. Tłum był przejęty tak wielką łaskawością wobec czarownicy. Skazana nie zwróciła na to nawet uwagi. Szła jakby otępiała, chwiejącą sprowadzono ze stosu, po czym wzięli ją pod rękę pomocnicy mistrza i pociągnęli ku pniakowi. Błysk miecza tylko raz błysnął nad szafotem.
Książę niewiele przeżył Sydonię, zmarł bowiem dwa miesiące po jej egzekucji. W 1622 roku odszedł ze świata książę Ulryk, w 1626 roku książę Filip Juliusz. Rok później nad Pomorzem rozszalała się zawierucha wojny trzydziestoletniej, a wkraczające wojska carskie odebrały schorowanemu Bogusławowi IV pozory władzy. Kiedy 10 marca 1637 roku umarł on, ego śmierć nie przyniosła margrabiom oczekiwanej zdobyczy, bowiem Szwedzi mocno trzymali Szczecin i wybrzeże Bałtyku. Brandenburskie zabiegi przyspieszające wyginięcie rodu Gryfitów były zatem daremne. Po Sydonii zaś został znajdujący się obecnie w Muzeum Pomorza Zachodniego portret. Są również legendy o niej, zaś jedna z nich mówi o tym, że gdy noc księżycowa wschodzi nad Szczecinem, na tarasie zamkowym pojawia się zwiewna sylwetka Białej Damy i spaceruje wzdłuż attyki. Wróciła tutaj, gdzie nie dopuszczono jej za życia, ale podobno uśmiecha się. Może zapomniała, co ją spotkało?
Toruń
Toruńskie pierniki
Już cztery wieki minęły od czasów, gdy w mieście Toruniu słynącym już wtedy z wypieku smakowitych ciast, mieszkał mistrz piekarski Bartłomiej. Jego ciasta uchodziły za najlepsze nie tylko w Toruniu, ale nawet w innych miastach. Co prawda ludzie mówili, że to Bartłomiejowy czeladnik, młody Bogumił, takie przewyborne ciasta piec potrafił i od samego mistrza jest w sztuce bieglejszy, ale sam Bogumił o sławę nie zabiegał. Był to chłopiec do roboty chętny i do tego zakochany w Bartłomiejowej jedynaczce, pięknej Rózi. Była ona piękna, włosy miała barwy miodu, a oczy błękitne jak niebo w pogodny dzień. Nic dziwnego, że Bogumił z tego zakochania chodził jak urzeczony, szczególnie, że majster Bartłomiej i jego małżonka, pani Marcjanna jeszcze swojego zezwolenia na zaręczyny nie dali. A to dlatego, że rozglądali się za bogatszym mężem ich córki. Na myśli mieli zwłaszcza majętnego wdowca, mistrza Pankracego, tyle że sama panna nie za bardzo mu sprzyjała, bo był stary i gruby. Za to Pankracy obsypywał Rózię darami, z kolei Bogumił mógł ledwie upiec słodkie ciasto dla swojej ukochanej albo przynieść kwiatki zerwane na łące.
Któregoś dnia Bogumił wyszedł samotnie za miasto. Spostrzegł nad jeziorkiem kępkę niezapominajek i pomyślał, że są błękitne jak oczy ukochanej. Pochylił się nad wodą i wtedy spostrzegł, że pływa w niej niezwykle duża pszczoła. Miała zmoczone skrzydełka i bliska była utonięcia. Bogumił podsunął jej listek i troskliwie wydobył z wody, a chwilę potem słońce osuszyło jej skrzydełka i pszczoła odleciało z wesołym brzęczeniem. Wtedy wydawało się Bogumiłowi, że słyszy ze sobą jakiś głos. Obejrzał się i na gałązce kaliny zobaczył maleńką osóbkę w złocistej koronie. Bogumił od razu poznał królową krasnoludków. Przyklęknął więc przed tym królewskim majestatem, a królowa podziękowała mu, za uratowanie jej ulubionej pszczoły. Stwierdziła, że w nagrodę zdradzi mu wielką tajemnicę – jeśli oprócz zagranicznych korzeni doda się do pierników trochę miodu, ich smak będzie niezrównany. Dodała, że jeśli Bogumił posłucha jej rady, szczęście go nie opuści. Chłopak podziękował królowej, chociaż nie był pewien, czy to spotkanie nie było snem.
Kiedy wrócił do miasta, panował tam niezwykły gwar. Okazało się, że król do Torunia następnego dnia przybywa wraz ze swoją małżonką i dworem. Bogumił co tchu popędził do swojego mistrza, niosąc mu nowinę. W kamienicy Bartłomieja już wrzało, a mistrz sam nawet ciasto zaczyniał. Kiedy zobaczył Bogumiła zdenerwował się krzycząc, czy ten nie wie, że wszyscy mistrzowie piekarscy szykują najlepsze ciasta i pierniki, by króla godnie podjąć. Dodał, że wypędzi Bogumiła, jeśli ten zaraz pierników nie upiecze. Czeladnik pokłonił się i zaraz zaczął zaczyniać ciasto na pierniki. Nagle przypomniał sobie o swojej przygodzie i zaczął się zastanawiać, co by było, gdyby dodać złocistego miodu.
Następnego dnia król z królową zasiedli na rynku i zaczęli poczęstunek przyjmować. Ale dopiero gdy mistrz Bartłomiej pierniki upieczone z miodem podał, rozległy się okrzyki pochwalne. Sam król raczył spróbować i pochwalić, po czym zapytał Bartłomieja, kto piekł pierniki. Ten przyznał, że to jego czeladnik. Król zawołał pisarza koronnego, by zapisał dla miasta przywilej, według którego mieszkańcy miasta otrzymali po wsze czasy prawo wypiekania pierników miodowych i wysyłania ich do innych miast, zwłaszcza do Królewca. Działo się to w 1557 roku, a mistrzowie piekarscy w Toruniu po dziś dzień z tego przywileju korzystają. Bogumiłowi zaś po tym nikt nie przeszkodził ożenić się z piękną Rózią.
Warszawa
O szlachetnym Gryfie i pięknej Syrenie
Historia ta wydarzyła się w czasach, kiedy Warszawa była niewielkim grodem, a mieszkanie trudnili się rzemiosłem lub kupiectwem. Nad brzegiem Wisły w chatach przytulonych do skarby mieszkali zaś rybacy i flisacy. W wiślanych falach żył natomiast dziwny stwór zwany Gryfem. Głowę miał ludzką, piękną, ciało lwa, zaś ogon wężowy i ogromne nietoperze skrzydła. Był obdarzony nadludzkim rozumem, szlachetnością i męstwem, a do tego miał tkliwe i pełne współczucia dla niedoli serce. Nikt nie wiedział dlaczego Gryf upodobał sobie tę szarą i cicho płynącą rzekę i miasto nad nią wzniesione. Pewne było jednakże czuwał nad nim i otaczał je swoją opieką. Nieraz widziano go na wieżach strażniczych lub na dachach kamienic, a nocą, gdy świecił księżyc, przechadzał się po rynku czy biegł wąskimi uliczkami lub odpoczywał na kamiennych schodkach. Dlatego też ojcowie miasta, czując jego przemożną opiekę, uwiecznili postać gryfa na pieczęciach miejskich i wszystkie dokumenty tą pieczęcią pieczętowali.
Pewnego dnia Gryf przysiadł na flisackiej tratwie i popłynął aż do Bałtyku. Dobrze mu się płynęło, a kiedy tratwa uderzyła o gdański brzeg, Gryf spotkał wynurzającą się z morskich fal syrenę. Była piękna, jasnowłosa, a łuski jej rybiego ogona połyskiwały srebrem. Śpiewała przy tym tak niezwykle, jak tylko potrafią syreny. Na widok Gryfa przedstawiła się mówiąc, że jest córką króla Bałtyku. Zaproponowała, żeby Gryf został z nią na zawsze, a ona będzie mu śpiewać ulubione pieśni. Ten jednak zaprotestował mówiąc, że nie może zostać, choć jest najpiękniejszą syreną na świecie, ale on musi wracać do małego, cichego miasta nad Wisłą, którego nie może porzucić i zostawić bez opieki. Syrena powiedziała wówczas, żeby zabrał ją ze sobą. Powrócił więc Gryf do Warszawy razem z jasnowłosą syreną i zamieszkali na łasze wiślanej wśród szumiących wierzb. Któregoś dnia jednak miasto zostało zaatakowane przez Szwedów. Gryf poderwał się na swoich skrzydłach i rzucił do obrony ukochanej Warszawy, Jego miecz raził wrogów jak piorun, uciekali przed nim w drodze, lecz znalazł się wśród nich jeden, który zdradą i podstępem zbliżył się do Gryfa i śmiertelnie ranił go w samo serce. Po raz ostatni ze straszliwym wysiłkiem Gryf poruszył skrzydłami i poleciał na wiślaną łachę, gdzie czekała na niego syrena. Był to jednak koniec jego życia. Wówczas syna krzyknąwszy rozpaczliwie pochwyciła jego miecz i jak burza rzuciła się w bój. Przerażeni Szwedzi odstąpili od murów. Wielka była w mieście radość z tego zwycięstwa, ludzie wiwatowali, palili ogniska i tylko na wiślanej łasze, obok Gryfa z przebitym sercem płakała syrena. Ale że pokochała to gryfowe miasto pozostała w nim na zawsze i tak jak Gryf teraz ona zaczęła złotym mieczem bronić Warszawy przed niebezpieczeństwem.
Wrocław
Kościół na dachu
Książę Henryk nie znosił biskupa Tomasza, odkąd po raz pierwszy ujrzeli się we wrocławskiej katedrze. Dumny Henryk nie zamierzał klękać i całować pierścienia biskupa. Tomasz również nie zamierzał chylić przed księciem głowy. Uznał, że to Henryk winien oddać cześć przedstawicielowi kościoła i Boga .Żaden nie miał zamiaru ustąpić i w końcu kłótnia ta doprowadziła do wojny domowej. Henryk odbierał biskupowi kolejne wsie, podporządkował sobie klasztory i konfiskował zgromadzone majątki, aż wreszcie zajął należące do Tomasza Nysę i Otmuchów oraz wygnał jego zwolenników z Wrocławia. W zamian za to biskup rzucił na Henryka klątwę, wyjmując całe Księstwo Śląskie spod Boskiej opieki Jednak książę nie uląkł się ekskomuniki i zaatakował zbrojnie Tomasza, kiedy ten skrył się w Raciborzu. Wydawało się, że wojna na Śląsku nigdy się nie skończy. Dopiero arcybiskup gnieźnieński Jakub znalazł rozwiązanie. Obiecał Henrykowi, że jeśli odda zabrane biskupowi ziemię, uwolni ludzi i zwróci kosztowności, to kościół poprze jego starania o koronę króla Polski. Henryk się zgodził i stwierdził, że na pamiątkę zakończenia sporu i dobrą wróżbę dla Polski w miejscu, gdzie stoją, wybuduje kolegiatę. Patronem kościoła miał zostać Święty Bartłomiej, opiekun rodu Piastów Śląskich.
Książę nie żałował pieniędzy, więc praca szła szybko, a z całego Śląska zostali sprowadzeni najlepsi murarze. Wydawało się, że kościół stanie nawet szybciej niż planowano, ale pewnego dnia jeden z kopaczy rzucił nagle łopatę, padł na kolana i zaczął krzyczeć coś o cudzie. Okazało się, że znalazł przedziwny korzeń, który wyglądał jak Jezus przybity do krzyża, zaś pod nim Maryja i Józef. Robotnicy stwierdzili, że korzeń ten trzeba pokazać Biskupowi, zaś kiedy Tomasz zobaczył to znalezisko popędził do zamku mówiąc, że kościół powinien być pod wezwaniem Krzyża Świętego. Książę jednak odparł, że to niemożliwe, bowiem ślubował iż patronem tego kościoła będzie apostoł Bartłomiej. Na próżno Tomasz przekonywał księcia, że taka jest wola Boga, Henryk nie chciał ustąpić. By nie rozniecać dopiero co zakończonego konfliktu, postanowili zwrócić się o pomoc do arcybskupa, ten zaś doradził, by powstały dwa kościoły. Obaj mężczyźni się jednak uparli, że kościoły mają stanąć w tym samym miejscu. Biskup rozzłościł się i stwierdził, że jeśli chcą, to mogą nawet zbudować jeden kościół na dachu drugiego, ale jego mają w spór nie mieszać.
Ponieważ biskup i książę nie mogli się porozumieć zrobili tak, jak radził arcybiskup. Na miejscu, gdzie wydobyto korzeń, Henryk wybudował kościół pw.Św.Bartłomieja, zaś kiedy zmarł biskup Tomasz, kazał wznieść drugi kościół. Budowniczy nie wiedzieli, jak postawić drugi nie burząc pierwszego, zatem wybudowali go na dachu. Odtąd do kościoła Świętego Krzyża wchodzi się 24 schodami w górę, a do św. Bartłomieja 17 schodami w dół. Cudowny korzeń można zaś do dziś oglądać w Muzeum Archidiecezjalnym.
Zielona Góra
Skąd się wzięło wino w Zielonej Górze
Zielonogórski burmistrz Koziołek cierpiał na straszny ból brzucha. U jego łoża stali medyk miejski, żona, służba i sporo sąsiadek. Po każdym krzyku pochylał się nad nim medyk i podawał jakąś miksturę, która na chwilę tylko koiła ból. Później burmistrz od nowa zaczynał jeszcze głośniej krzyczeć. Dzień już się kończył, a chory nie przestawał jęczeć. Któraś z sąsiadek poradziła, by położono mu na brzuch ciepłe okłady z piasku, ale kiedy żona burmistrza ze służką przydźwigały worek gorącego piasku, który z wielkim wysiłkiem ułożyły na brzuchu chorego, ten zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, więc worek z piaskiem trzeba było zdjąć. Miasto czuwało całą noc przy chorym burmistrzu, ale kolejny dzień nie przyniósł żadnej poprawy. Koło południa wbiegł zdyszany pachołek z informacją, że do miasta przybył wędrowny mnich i może on coś pomoże. Sprowadzono go zatem do domu chorego. Zakonnik zapytał żonę burmistrza, okoliczności tej dziwnej choroby i dowiedział się, że poprzedniego dnia burmistrz zaszczycił swoją obecnością uroczystość nadania tytułu mistrza sukiennika Bonifacemu Szyszce. Duchowny zrozumiał, co może dolegać pacjentowi, wyciągnął z torby podróżnej pokaźną flachę złotawego płynu, nalał go do garnuszka i podał cierpiącemu. Burmistrz na początku jęczał, potem stękał, wreszcie już tylko mruczał, aż w końcu usnął. Izba chorego powoli opustoszała. Mnich bacznie obserwował chorego. Następnego dnia burmistrz obudził się mówiąc, że jest bardzo głodny. Od tego zdarzenia upłynęło kilka lat i dawno już zapomniano o chorobie burmistrza. Tylko pod jego oknem, na pamiątkę tamtych złych dni wyrosły piękne zielone krzewy przystrojone kiściami dorodnego owocu. Takiego samego, jaki jadł wędrowny zakonnik. Któregoś dnia służąca nazrywała tych owoców i ułożyła je w kamiennym garnku z myślą, że zje je później, gdy nikt nie będzie tego widział. Garnek z owocami ukryła w komorze. Jednak dziewczyna miała dużo pracy i zupełnie zapomniała o schowanych owocach. Po 2 tygodniach przypadkowo natknęła się na ten garnek, a gdy zajrzała do niego, nie mogła uwierzyć oczom. W garnku kipiało, a zamiast owoców naczynie było wypełnione bulgoczącym płynem. Wystraszona pobiegła do burmistrza z krzykiem, że garnek gotuje bez ognia. Przyszła burmistrzowa, a także sam burmistrz, ale garnka nikt nie miał odwagi dotknąć, przyglądano mu się tylko z daleka, aż wreszcie zostawiono go w spokoju. Po kilku tygodniach ciekawość znowu zwyciężyła i dziewczyna podeszła do nieszczęsnego garnka i zajrzała. Tymczasem już nie bulgotało, był on wypełniony klarownym płynem. Kaśka umoczyła palec i oblizała go. Płyn smakował znakomicie, przyniosła więc kubek i napełniła go, po czym wychyliła do dnia. W głowie jej zaszumiało, zawirował świat. Serce zalała błogość, usiadła więc na podłodze w komorze i usnęła. Przebudziła się dopiero, kiedy poczuła uderzenie na plecach. To rozzłoszczona kucharka z wałkiem. w ręku nad nią stała, krzycząc, że dziewczyna jest leniem, tymczasem burmistrz spodziewa się gości. Kiedy Kaśka przyszła nieco do siebie, opowiedziała o wszystkim kucharce, a ta chciała też trochę skosztować. Dziewczyna napełniła jeden kubek, potem drugi, a kucharka wciąż prosiła o więcej. Kaśka też pociągała co chwila i tak popijały, aż w końcu obie usnęły.
Nadeszła pora obiadu. Do burmistrza zaczęli schodzić się goście. Burmistrzowa zajrzała do kuchni, ale nikogo nie zobaczyła. Dopiero w komorze znalazła dwie śpiące kobiety i zaczęła krzyczeć, że to trucizna z garnka je zabiła. Krzyk sprowadził do kuchni pozostałą służbę, burmistrza i gości. Sprawdzono natychmiast zielarkę zajmującą się leczeniem chorych. Ta podeszła do leżących kobiet i stwierdziła, że obie żyją tylko jakaś dziwna słabość zwaliła je z nóg. Przebudziła śpiące, a potem napoiła je wywarem z ziół. Gdy otrzeźwiały, były w bardzo dobrym humorze, zaś kucharka chciała się jeszcze napić. Burmistrzowa wystraszyła się myśląc, że ta chce popełnić samobójstwo, ale kucharka zaczęła się śmiać. Podeszła do garnka i nalała sobie znowu kubek, po czym podniosła do ust. Burmistrz podbiegł i wyrwał je napełnione naczynie, po czym sam skosztował.
W jego ślady poszli inni. Wyciągnięto garnek z komory i szczodrze się raczono jego zawartością. Zjedzono nawet napęczniałe owoce z dnia. Goście opuszczali kuchnię burmistrza na chwiejnych nogach. Odtąd burmistrz chciał pielęgnować delikatne krzewy pod swoim oknem. Rozsadzą je przycinał zimę okrywą słomą. Po paru latach miał ich tak dużo, że obsadził nimi całe wzgórze za miastem, a uprawa winorośli udała mu się znakomicie. Jesienią zebrano złociste grona i piwnice. burmistrza zapełniły się beczkami. Teraz do każdego obiadu burmistrza podawano stał złociste gronowe wino. Krzewy winorośli przetrwały do dziś na wzgórzach miasta i stały się jego symbolem oraz ozdobą.
*Zachęcam do lektury książki. Streszczenie jest tylko formą powtórzenia*
^Zach

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz