Autor: Przemysław Borkowski
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Urban exploration, w skrócie urbex, to moda, która zatacza dziś coraz szersze kręgi, szczególnie wśród młodych ludzi spragnionych wrażeń i dotknięcia tego, co zapomniane. Zjawisko to polega na wchodzeniu do opuszczonych budynków – szpitali, fabryk, domów, a czasem i świątyń – w poszukiwaniu nie tylko piękna zrujnowanej architektury, ale przede wszystkim tajemnicy. W tej modzie jest coś romantycznego i zarazem niepokojącego, bo przecież ruina zawsze niesie ślad po dawnym życiu, często dramatycznym. W świecie, który z każdym rokiem traci kontakt z przeszłością, urbex staje się jakby próbą ocalenia tej resztki pamięci, choćby przez kamerę w telefonie. Ale jak każda moda, także i ta ma swoją ciemną stronę, a jednocześnie zasadę, która brzmi:„Nie bierz nic z takich miejsc”.
Taki właśnie tytuł nosi książka Przemysława Borkowskiego – „Nie bierz nic z takich miejsc” – i trudno o trafniejsze ostrzeżenie. Ta opowieść, wydana przez Czwartą Stronę, rozgrywa się w atmosferze przesyconej gęstym niepokojem, balansującym na granicy tego, co racjonalne, i tego, co niewyjaśnione. Autor nie idzie za modą – on ją poddaje refleksji. Korzysta z popularności tematu urbexu, by pokazać nie tylko jego urok, ale i grozę. A czyni to z wyczuciem, które świadczy o szacunku dla klasycznej formy opowieści z dreszczykiem.
Bohaterowie książki, Marcin i Dominika, to para youtuberów odwiedzających opuszczone miejsca, a jednocześnie życiowi partnerzy, choć ich związek niedawno przerodził się w coś na tyle poważnego, że ze sobą zamieszkali. Początkowo wydają się oni typowymi reprezentantami współczesności – odważni, lekko cyniczni, nastawieni wyłącznie na klikalność i „robienie zasięgów”, a nie zgłębianie tematu. Jednak kiedy trafiają do pewnej kaplicy w lesie, zaś Marcin łamie najstarszą z niepisanych zasad urbexu – nie zabieraj niczego – opowieść przybiera inny ton. Coś, co zaczynało się jak lekki thriller z elementami przygody, przeradza się w duszną historię o winie, lęku i śladach, jakie zostawia przeszłość. W miarę jak akcja się rozwija, czytelnik zaczyna zadawać pytania: czy to jeszcze kryminał? Czy już horror? A może – co najbardziej niepokojące – jedno i drugie naraz?
Borkowski buduje napięcie w sposób stary, sprawdzony – powoli, bez fajerwerków, ale konsekwentnie. Każdy szczegół ma swoje miejsce, każda tajemnica ma drugie dno. To nie jest literatura, która zadowala się szybkim efektem – to opowieść, która czerpie z tradycji gotyckiej grozy i psychologicznego thrillera. Czytając ją można mieć wrażenie, że oto potwierdza się najbardziej niepokojąca z prawd, że zło nie zawsze objawia się w sposób spektakularny. Czasem kryje się w przedmiocie zabranym z niewłaściwego miejsca, w spojrzeniu nieznajomego, w pamięci, której nie da się zagłuszyć. Czasami też na zewnątrz wychodzi zło tkwiące w nas samych, zaś najgorszym piekłem jest to, w które sami siebie wpędzamy.
Trudno powiedzieć, czy „Nie bierz nic z takich miejsc” to horror. Ciężko też stwierdzić, czy to kryminał. Jednak ta wiedza jest nam zupełnie nie potrzebna. Bo właśnie w tej nieokreśloności kryje się największa siła tej powieści – nie daje się ona zaszufladkować, a przez to nie pozwala na chwilę zapomnieć o tym, co przeczytaliśmy. To książka, która zadaje pytania i zostawia je bez odpowiedzi – jak każde naprawdę dobre opowiadanie z pogranicza dwóch światów.
Dla tych, którzy szukają literatury z duszą, która nie ściga się z trendami, ale raczej staje naprzeciw nim, z szacunkiem do opowieści i tajemnicy – jest to lektura godna uwagi. I może, kto wie, sprawi, że dwa razy się zastanowicie, zanim wejdziecie do opuszczonego domu. A już na pewno – zanim zabierzecie coś ze środka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz