poniedziałek, 8 września 2025

Stefan Żeromski "Syzyfowe prace" - STRESZCZENIE SZCZEGÓŁOWE LEKTURY

1.

W mroźny dzień czwartego stycznia rodzice, państwo Borowiczowe, odwozili swojego jedynego syna Marcina do szkoły. Podróżowali do Owczar po południu w pięknych malowanych saniach. Matka Marcinka była bardzo wzruszona. Ojciec, Walenty Borowicz również ukradkiem ocierał łzy, ćmiąc przy tym fajkę. Chłopiec siedział w „nogach”, tyłem do koni. Był to duży, tęgi i muskularny chłopak w wieku ośmiu lat, z miłą twarzą, czarnymi włosami krótko przystrzyżonymi. Był odświętnie ubrany, choć niewiele z tego, co się działo, rozumiał. W końcu skoro rodzice zachwalali mu szkołę, to dlaczego matka płakała. Kiedy zaczęli zbliżać się do Owczar w chłopcu zaczął rodzić się jeszcze większy niepokój. Matka próbowała go uspokoić, przekonując, że czas w szkole szybko mu minie. Kolejnych opowieści matki słuchał już w absolutnym milczeniu. Sanie dotarły do budynku trochę większego od chat włościańskich, nad którym widniał napis w języku rosyjskim Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze, czyli szkoła podstawowa w Owczarach. Na powitanie rodziny Borowiczów wyszli nauczyciel pan Ferdynand Wiechowski i jego żona Marcjanna z Piliszów. Nauczyciel miał na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzępionymi dziurkami od guzików. Jego żona zaś, choć ładna, była nieco za otyła. Nosiła szafirowe okulary, co denerwowało Marcina, bowiem nie wiedział, czy nauczycielka w danym momencie patrzy na niego, czy też nie. Wprowadzono rodzinę do budynku, a następnie niewielkiego pokoiku z łóżkiem, nad którym wisiała tzw. dyscyplina, czyli narzędzie do wymierzania kar, które ogromnie wystraszyło Marcinka. W międzyczasie do pokoju weszła dziesięcioletnia dziewczynka – Józia, siostrzenica księdza Piernackiego, która miała się uczyć razem z Marcinkiem. Dziewczynka była nie mniej przestraszona od Marcinka. W końcu w sali pojawiła się jeszcze inna dziewczynka, ubrana w czarną od brudu, zgrzebną koszulę, która przyniosła samowar, a gospodarze z wielkim ceremoniałem zaprosili Borowiczów na herbatę. Kiedy zaczął zapadać zmrok, rodzice dopełnili ostatnich formalności związanych z opłatami za naukę Marcinka. Płacono w leguminach, czyli naturze (na przykład pszenicą, grochem, rybami, włoszczyzną). Ban Borowicz żartobliwie przy tych negocjacjach stwierdził, że nauczycielka jest nienasycona, wciąż bowiem dopominała się o kolejne towary, jak len czy płótno zgrzebne, ale ta odparła, że cóż wyniosą te drobiazgi w porównaniu do tego, co musieliby zapłacić korepetytorowi na wsi. Borowicz jednak odparł, że na korepetytora go nie stać, dlatego im dziecko oddaje. Pani Borowiczowa złagodziła jednak sytuację mówiąc, że pan Wiechowski przygotuje Marcinka do pierwszej klasy nie gorzej niż najlepszy korepetytor.

Pod wieczór rodzice ku przerażeniu Marcinka odjechali. Chłopiec chciał biec za saniami, ale się potknął, a nauczyciele zaprowadzili siłą z powrotem do szkoły, mówiąc, że nie spodziewali się tego, żeby taki duży chłopiec chciał uciekać do Gawronek. Chłopiec poszedł do pokoju słuchając kazania nauczycielki, ale myśląc ciągle o matce. W końcu zasnął, obudził się jednak w nocy, uświadamiając sobie, że w pokoju śpią z nim inne osoby. Następnego dnia, kiedy wstał, w mieszkaniu nie było nikogo, a nauczycielskie łózko było posłane. Za drzwiami, obok których wisiał kalendarz, słychać było gwar, rozlegał się też nieustanny kaszel. Maciek, ciekawy, wyskoczył z łóżka i nasłuchiwał pod tajemniczymi drzwiami, kiedy nagle pojawiła się nauczycielka mówiąc, że jeśli chce zwiedzać szkołę, ma się umyć i uczesać.

Chłopak ubrał się z niemałym trudem, bowiem do tej pory matka zawsze pomagała mu myć się i ubierać, szybko wypił kubek gorącego kakao i czekał. PO śniadaniu nauczycielka zaprowadziła go do szkolnej izby. Marcjanna kazała nieco starszemu Michcikowi pokazać Marcinkowi szkołę i wytłumaczyć zasady w niej panujące. Piotr Michcik zapytał od razu, czy chłopiec umie czytać po rosyjsku, ale ten przyznał, że tylko po polsku. Piotr postanowił się więc popisać czytaniem, znajomością liczb i alfabetu po rosyjsku. Kiedy kazał jednak to samo zrobić Wickowi Piątkowi, chłopcu nie poszło już tak dobrze. Michcik podkreślił jednak, że to właśnie znajomość języka rosyjskiego jest tutaj kluczowa. Jego słowa okazały się prawdziwe, o czym Marcinek miał się zaraz sam przekonać.

Kiedy pojawił się nauczyciel, okazało się, że całość lekcji prowadzona jest po rosyjsku. Marcinek nic nie rozumiał, poczynając od odczytywanej przez nauczyciela listy obecności. Nauczyciel zaś płynnie przechodził od rosyjskiej bajki, przez naukę alfabetu, po ćwiczenie uczniów w sztuce mnożenia. Kolejni uczniowie byli egzaminowani z alfabetu, co znudziło Marcinka. Kiedy nauczyciel zaintonował rosyjską pieśń „Kol sławien”, zawtórował mu jedynie Michcik i kilku innych uczniów. Reszta zaczęła śpiewać „Święty Boże”, co wywołało gniew nauczyciela.

II

Po dwóch miesiącach rodzice Marcinka otrzymali list od nauczyciela, w którym ten chwalił ogromne postępy Marcinka w nauce. Chłopiec już czytał, pisał dyktanda, dokonywał rozbiorów zdania. Chłopiec swoimi interpretacjami czytanek bawił nauczyciela. Niestety z arytmetyką nie szło mu już tak dobrze. Liczyć potrafił, ale konieczność tłumaczenia terminów na rosyjski w tym samym czasie stanowiła dla chłopca problem. Najlepiej szły Marcinkowi kaligrafia i katechizm ks.Putiatyckiego.

Rodzice nie odwiedzali chłopca, chcąc go w ten sposób zahartować i ułatwić mu zaaklimatyzowanie się w szkole. Kiedy jednak raz nauczycielka wzięła Józię i jego na spacer, ten zobaczywszy z dala rodzinne Gawronki – rozpłakał się.

Na początku marca pan Wiechowski powróciwszy z sąsiedniego miasteczka przyszedł do szkoły z informacją, że przyjeżdża dyrektor z kontrolą. Nagła wizytacja zestresowała wszystkich. Nauczyciel błyskawicznie chciał nauczyć dzieci odpowiedzi na rosyjskie pozdrowienie („zdorowo rebiata”), rosyjskiej pieśni, informacji o rodzinie carskiej. Opornej nauce towarzyszyło niestety wymierzanie kar i korzystanie z dyscypliny. Przygotowywano się na każdy możliwy sposób: w stancji szkolnej przed przyjazdem inspektora wszystko lśniło, zeskrobano błoto, zamieciono kurze, wytarto wizerunki zwierząt i mapę Rosji. Z sieni wywieziono do komórki beczkę z kapustą, zrobiono zakupy, pani Wiechowska upiekła zająca i pieczeń wołową, a mimo tego nerwowo oczekiwano wizyty. Miał nadejść posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach, ze wsi odległej o 3 mile, u którego wizyta dyrektora była pierwsza. Od samego rana Wiechowski wypatrywał zatem posłańca, a kiedy zaczęły się lekcje, polecił Marcinkowi, by ten objął punkt obserwacyjny. Około 9 wreszcie zobaczył kogoś biegnącego polami, zawołał więc Małgosię polecając jej, by powiadomiła nauczyciela, że posłaniec, a on już będzie wiedział, o co chodzi. Wiechowski wszedł natychmiast do swojej izby i przebrał się odświętnie.

Marcinek i Józia mieli się schować przed dyrektorem w kuchni. Nauczyciel był bardzo zdenerwowany, oczekiwanie ciągnęło się w nieskończoność. Kiedy w końcu, dwie godziny później, pojawił się kierownik dyrekcji naukowej obejmującej trzy gubernie, Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew, Ferdynand giął się w pokłonach. Inspektor wydawał się łagodny i życzliwy. Był to wysoki i przygarbiony nieco człowiek lat powyżej czterdziestu, o twarzy dużej, rozlanej i obwisłej. Powitał dzieci, ale te przestraszone nie były w stanie się odezwać, dopiero spóźniony Michcik wyrwał się z odpowiedzią. Dyrektor nakazał przepytanie uczniów z czytania. Odpowiadał Michcik, czytając płynnie i głośno, więc Jaczmieniew był zadowolony, również z udzielonych przez chłopca odpowiedzi z innych przedmiotów. Potem jednak okazało się, że kontrola nie skończy się na jednym uczniu. Inspektor chciał sprawdzić, jak prezentuje się wiedza pozostałych, w końcu sam zaczął ich przepytywać, kiedy zorientował się, że uczniowie nie wiedzą zbyt wiele. Okazało się, że tylko dwóch uczniów radzi sobie z językiem rosyjskim, reszta umie czytać jedynie po polsku. Zarzucił nauczycielowi, że ten prowadzi polską propagandę, że jest urzędnikiem i źle sprawuje swój urząd. Zdesperowany nauczyciel próbował go zaprosić do siebie tłumacząc, że książki prowadzi starannie, ale za tym poszły kolejne oskarżenia i niezadowolenie inspektora, który pośpiesznie opuścił szkołę, zostawiając zestresowanego Ferdynanda w szoku. Wychodząc, pożegnał uczniów nakazując im, by uczyły się starannie.

Kiedy nauczyciel upijał się właśnie do nieprzytomności, Jaczmieniew nieoczekiwanie wrócił i przekazał Ferdynandowi, że źle go ocenił i że będzie o nim pamiętał, że podniesie mu pensję, po czym uścisnął mu przyjacielsko rękę i odjechał. Okazało się, że kobiety ze wsi poskarżyły się na Wiechowskiego, że zmusza dzieci do nauki rosyjskiego, a także do śpiewania rosyjskich pieśni, zamiast uczyć ich pieśni kościelnych. Niechcący wyświadczyły tym samym nauczycielowi ogromną przysługę.

Odjeżdżający Jaczmieniew wspominał zaś swoją edukację, studia zagraniczne, młodzieńcze wędrówki po górach i ideały, którymi kiedyś żył. Dzisiaj był już jednak pozbawiony złudzeń. Wiedział, że musi sprawić, by Polacy pokochali Rosję. Nie chodziło więc tylko o język i znajomość literatury, ale o wykorzenienie wszystkich tradycji polskich, mowy i wierzeń. Odjeżdżając z Owczar planował już więc kolejne etapy rusyfikacji.

III

Gimnazjum klasyczne w Klerykowie było oblegane przez dużą grupę rodziców, którzy wspólnie z dziećmi czekali na egzaminy wstępne. Byli tam urzędnicy, szlachta, księża, przemysłowcy, a nawet zamożniejsi chłopi. Wśród nich była także pani Borowiczowa z Marcinkiem, który miał zdawać egzamin do klasy wstępnej. Część egzaminów się już odbyła, ale niektórym uczniom jeszcze nie udało się jeszcze do nich podejść, a rodzice zaś nie chcieli odjechać bez pewności, że dzieci zostaną przyjęte do szkoły. Sam Marcinek również nie zdawał jeszcze żadnego egzaminu, a kandydatów było bardzo wielu. Jeden z rodziców, szynkarz Józef Trznadelski, próbował wymusić na dyrektorze informację o egzaminach. W trakcie tej rozmowy pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się, również Marcinek odszedł od matki i przypatrywał się właśnie bójce dwu gimnazjalistów, kiedy zaczepił go trzeci w mundurze, który właśnie nadbiegł z podwórza, pytając, kto mu kupił takie majtasy i czy był to pradziadek Pantealeon Zapinalski z Cielęcej Wólki. Marcinek nie zrozumiał kpiny i zaczął się tłumaczyć, że on nie ma takiego pradziadka, ale wówczas nadeszła mama chłopca i zapytała, czego gimnazjalista chce od jej syna, a ten zamiast odpowiedzieć, zjechał po poręczy schodów i zniknął w suterenie.

Pani Borowiczowa wpadła na pewien pomysł i poszła do woźnego dopytać się go, kiedy będzie egzamin – pana Pazura, który podpowiedział – otrzymawszy wcześniej dyskretnie srebrną czterdziestówkę - że warto próbować dowiedzieć się czegoś u sekretarza. Matka Marcinka podzieliła się zdobytymi informacjami i grupa rodziców ruszyła do kancelarii. Marcinek w tym czasie przysłuchiwał się jednemu z egzaminów poprawkowych przestraszony, że nie ma takiej wiedzy. W końcu sekretarz stwierdził, że on nie wie, kiedy będą egzaminy wstępne, bowiem to zależy od nauczyciela wykładającego w klasie wstępnej, pana Majewskiego. Wówczas cała grupa opuściła kancelarię, a później szkołę. Marcinek był coraz bardziej smutny. Męczyła go spiekota miejska, palący bruk, a brak widocznego horyzontu sprawiał mu przykrość. Prosto z gimnazjum pani Borowiczowa z synem powróciła do hotelu i zamknęła się w swoim pokoju, Niedługo po tym pojawił się u niej kupiec zbożowy, Żyd, który chciał robić interesy z jej mężem. Dowiedziała się od niego, że warto wykupić dodatkowe korepetycje u wspomnianego przez sekretarza pana Majewskiego, nauczyciela w klasie wstępnej, bo to zwiększa szansę przyjęcia. Były to oczywiście kolejne wydatki związane z nauką syna, Borowiczowa była jednak gotowa je ponieść wypytała zatem Żyda, gdzie mieszka pan Majewski i dowiedziała się, że na Moskiewskiej ulicy, w domu Baranka. Starozakonny znów próbował zacząć rozmowę o zbożu, ale pani Borowiczowa nie miała do tego głowy i nie chciała już z nim więcej rozmawiać. O pierwszej wyszła z synem na obiad do restauracji, a następnie udali się na ulicę Moskiewską. Po rozmowie z nauczycielem, blondynem z jasnym zarostem i przerzedzonymi włosami, udało się umówić codzienne korepetycje po 3 ruble za godzinę. Nauczyciel zastrzegł jednak, że może dać mu kilka lekcji, jednak nie jest to gwarancja zdania, bo wymowa, akcent nie są dobre, a wiejski nauczyciel tego Marcinka nie był w stanie nauczyć, bo sam nie potrafił. Polecił też Marcinkowi, żeby przychodził na lekcje codziennie o 5.

IV

U Majewskiego Marcinek pojawił się tylko trzy razy, czwartego dnia rozpoczęły się bowiem egzaminy. Pierwszy był egzamin z języka rosyjskiego. Komisja egzaminacyjna składała się z trzech osób: z inspektora gimnazjum, pana Majewskiego i jednego z nauczycieli. Już pierwsze pytania z czytania, znajomości wierszy i rozbioru zdań sprawiły, że połowa kandydatów odpadła. Ci, którym udało się przetrwać ten etap, przystąpili do bardziej szczegółowego egzaminu, obejmującego głownie pisownię. Marcinek utrzymał się w grupie około trzydziestu chłopców, którym udało się przejść kolejne etapy. Większość z nich chodziła na prywatne korepetycje do Majewskiego.

Tego dnia odbył się także egzamin z religii, prowadzony przez księdza prefekta Wargulskiego. Wszyscy z tego egzaminu wyszli po kwadransie z oceną bardzo dobrą. Następnego dnia odbył się egzamin z arytmetyki, który był właściwie formalnością. Marcinek dostał się do gimnazjum. Pani Helena po obiedzie wyruszyła do „starej Przepiórzycy”, czyli na stancję pani Przepiórkowskiej, gdzie miał zamieszkać jej syn. Była to dawna znajoma pani Borowiczowej z czasów, kiedy mieszkała w sąsiedztwie Gawronek na leśnictwie w Grabowym Smugu u syna, podleśnego lasów rządowych. Stancja na przedmieściach Klerykowa była skromna, a żelazne łóżko w pokoju przerażało Marcinka. Opłata wynosiła 150 rubli oraz rzeczy w naturze, na przykład fura drzewa na miesiąc, ziemniaki czy mąka. Ponadto Helena zdecydowała, że kupi Marcinkowi łóżko, bo nie mogła znieść myśli o tak wielkich niewygodach syna. Przepiórzyca doradziła, by kupiła u Siapsiowicza łóżko z gałkami za osiem rubli. Marcin miał się do starej Przepiórzycy wprowadzić następnego dnia, pani Borowiczowa postanowiła, że jeszcze tę noc spędzą w hotelu. Kiedy miała już z Marcinkiem wychodzić, w mieszkaniu pojawili się przyjaciele kobiety, a właściwie jej zmarłego męża – radca Somonowicz, zgarbiony i siwy oraz pan Grzebicki, niezwykle elegancki. Pierwszy uważał, że nauka nie jest dla każdego, tym bardziej że teraz zabrania się dzieciom patrzeć na polskie litery. Grzebicki także był świadomy, że to zaplanowane posunięcie Rosjan, którzy chcą zniszczyć Polskę i Polaków.

V

Granice podwórza stanowił mur, miejscami już zniszczony, zarośnięty trawa i mchem, za którym płynął kanał, a dalej za rowem ciągnął się park. Stała tam szopa, a obok kilka starych belek, na których Marcinek przesiadywał, ucząc się pilnie. najchętniej spędzał za murami domu, gdzie leżały bale drzewa. Chłopiec korzystał także z pomocą korepetytora, którym w domu Przepiórzycy był Wiktor Alfons Pigwański, uczeń klasy siódmej. Nazywano go „Pytią” – jako poetę i miłośnika papierosów. Panny Przepiórkowskie kpiły co prawda z żałosnych poezji pisanych przez chłopca, ale jako korepetytor się niezwykle dobrze sprawdzał. Oprócz Borowicza na stacji mieszkali trzej bracia Daleszowscy oraz Szwarc. Najstarszy z braci Daleszowskich, uczeń czwartej klasy posiadał srebrny zegarek z wielką tombakową dewizką i gardził Marcinkiem, podobnie zresztą jak jego bracia, drugoklasiści. Rozmawiali z Marcinkiem co prawda, ale drwili z niego, robili mu kawały itp. Obydwaj byli namiętnymi graczami w obrazki i mieli pełne pudełka kolorowanych żołnierzy, oficerów na koniach oraz innych malowanek i stosy zużytych stalówek. Gra polegała na tym, że pomiędzy karty książki wkładało się gdzieniegdzie obrazek i podawało się ją koledze do odnalezienia malowanek za pomocą wsuwania pomiędzy kartki stalówki. Marcinek miał lepsze relacje ze Szwarcem zwanym „Bułą”, który musiał poprawiać pierwszą klasę. Szwarc co prawda cały czas wypominał Marcinkowi, że jako uczeń wstępny gimnazjalistą jeszcze nie jest, ale wspólnie tworzyli front przeciwko braciom Daleszowskim.

Mimo że „stara Przepiórzyca” okazywała mu sympatię, dokarmiała powidłami czy owocami, Marcinek czuł się samotny. Nie miał z kim podzielić się swoimi problemami, obawami i trudami jakie sprawiały mu niektóre przedmioty. Początkowo chłopca dobrze traktował go pan Majewski, bo myślał, że jest synem bogatych rodziców, kiedy jednak odkrył, że tak nie jest, sympatia osłabła.

Struktura gimnazjum odtwarzała hierarchię: klasa wstępna była na parterze i prowadziły do niej drzwi z korytarza, a obok niej znajdowały się również dwa oddziały klasy pierwszej, dwa drugiej i pojedyncze trzeciej i czwartej. Kolejne klasy, aż do ósmej, znajdowały się na piętrze. Wyższe piętro nazywano „cukiernią”.

Jesienią uczniowie codziennie długą przerwę spędzali na dziedzińcu, tocząc bój między obozami „Grekó” i „Persów” z pomocą kasztanów. Marcinek był dzielnym Persem i po jednej z bitew dostał tak w okolice piątego żebra, że przez dwa tygodnie mógł leżeć na jednym boku. Kiedyś natomiast po jednej z bitew Marcinek usiadł w klasie obok wyszydzanego, biednego i słabo uczącego się Romcia Gumowicza, syna akuszerki, którego Majewski właśnie odpytywał z arytmetyki. Majewski obrażał ucznia za brak wiedzy, mówiąc, że tyle umie z arytmetyki, co pachciarska kobyła. Marcinek, jak pozostała część klasy, śmiał się z kolegi. Przestał jednak, kiedy zobaczył, jak z oczu chłopaka płyną łzy.

VI

Pani Borowiczowa, będąc w Klerykowie po sprawunki przed Zielonymi Świątkami, wyprosiła u Majewskiego dwa dni urlopu dla swojego syna i zawiozła go do domu. Po drodze Jędrek opowiadał młodemu paniczowi, jak to próbowano Borowiczom ukraść ukochanego konia. Gniada jednak wróciła do domu. Po drodze Marcinek był bardzo wzruszony, urwał nawet bez rosnący koło kapliczki, który złożył u nóg matki, obiecując przy tym, że zawsze będzie ją kochał. Wzruszona matka nie miała serca złajać go za to, że okradł biedną, starą kapliczkę.

VII

Kiedy Marcinkowi udało się otrzymać promocję do pierwszej klasy, entuzjazm i zapał do nauki w nim opadły. Jeszcze na jesieni uczył się możliwie, ale już w okresie Bożego Narodzenia odpuścił, zarówno jeśli chodzi o naukę przy korepetytorze, jak i w szkole. Zwracano na niego mniej uwagi i poczuł się zwolniony z obowiązków. Zbiegło się to ze śmiercią matki latem. Marcinek początkowo nie odczuł tej straty, a krzyk i płacz podczas pogrzebu oraz to, że próbował rzucić się za trumną do grobu, były udawane, bo chłopiec był przekonany, że tak właśnie powinno wyglądać jego zachowanie. Dopiero po powrocie do domu, chłopiec zrozumiał, że matka naprawdę odeszła. Okazało się, że jej brak to brak przyjaciela,– chłopiec z pełną siłą w końcu zrozumiał, kogo stracił. Ojciec starał się za wszelką cenę zarobić na naukę Marcinka, ale interesowało go jedynie to, czy chłopiec nie ma ocen niedostatecznych. Nikt więc go nie zachęcał do dalszego rozwoju i walki o jak najwyższe wyniki, a ojciec ograniczał się tylko do dowiadywania się, czy chłopiec nie ma dwójek i pałek, reszta mało go interesowała. W końcu chłopiec coraz bardziej opuszczał się w nauce i zaczął wagarować. Zakolegował się z pewnym „Wilczkiem”, drugorocznym pierwszakiem, synem bogatej lichwiarki, niesłychanym łobuzem, który znał doskonale usposobienie każdego profesorów i doskonale radził sobie z nabieraniem ich, ściąganiem i sposobami na wydalenie z klasy na wagary. Nigdy nie odrabiał on żadnej lekcji, okpiwał korepetytorów i mnóstwo czasu spędzał na wyprowadzanie nauczycieli w pole. Marcinek uległ jego wpływom szczególnie, że siedzieli w jednej ławce, a nowy kolega szybko zaczął go edukować.

Podczas grudniowego święta również uciekli na miasto przed nabożeństwem, które miało się odbyć w kościele o godzinie 10.00. Ślizgali się na zamarzniętej rzece, włóczyli się obok plantu kolejowego, ale Marcinek w końcu zmarzł i postanowił wrócić do kościoła, co zezłościło Wilczka. Powodem, dla którego Marcinkowi zależało na powrocie był fakt, że należał on do grona śpiewaków, którzy po zakończeniu sumy wykonywali hymn państwowy. Marcinek wszedł do kościoła niespostrzeżenie i próbował cicho wejść na chór, co sprawiło, że był świadkiem scysji między księdzem Wargulskim i inspektorem gimnazjum, który nie chciał się zgodzić, by uczniowie śpiewali w kościele pieśni po polsku, co zalecał nawet nauczycielowi śpiewu. Ksiądz jednak w ogóle nie przejmował się groźbami, stwierdził nawet, że nauczyciel śpiewu nic nie jest winny i że to on zawinił. Dodał, że uczniowie w kościele będą śpiewali po polsku i to nie tylko dziś, ale zawsze. Następnie chwycił inspektora za futrzany kołnierz i zaczął znosić go ze schodów. Kiedy Wargulski po całej scysji dostrzegł Marcinka, nakazał mu milczenie o tym, co widział.

VIII

Gospodarzem klasy pierwszej oddziału „A”, był Rudolf Leim, nauczyciel łaciny w klasach niższych. Był z pochodzenia Niemcem, ale jego rodzina od dawna mieszkała w Polsce. Sam Leim był zafascynowany historią. Skończył nauki uniwersyteckie w Lipsku i wykładał od lat w szkołach historię powszechną, języki starożytne i niemiecki. Po zmianie szkół wojewódzkich w Klerykowie na gimnazjum rosyjskie, Leim utrzymał posadę, ale ponieważ słabo mówił po rosyjsku, a historii mogli uczyć tylko Rosjanie, został zdegradowany do nauczyciela najmłodszych klas. Był to starzec wysoki i bardzo chudy, wiecznie pokasłujący. Był nadzwyczajnym służbistą i pilnował zasady, że nie można w szkole mówić po polsku, wyławiał winowajców i karał ich. Nie przeszkadzało mu to jednak w domu używać języka polskiego. Był ożeniony z Polską, miał dwie córki, które brały udział w patriotycznych zgromadzeniach, ojciec jednak konsekwentnie trzymał się zasad obowiązujących w szkole. Uczniowie natomiast niespecjalnie bali się tego nauczyciela, kpili wręcz z niego. Leim starał się jednak być sprawiedliwy, czego Marcinek miał również okazję doświadczyć. Pewnego dnia zobaczył on na tablicy nazwisko Borowicza z dopiskiem, że „Ciągle głośno mówi po polsku”. Napisał to dyżurny klasowy, Makowicz. Pan Leim zaczął się dopytywać o co chodzi, po czym wymierzył Marcinkowi karę – miał on zostać na 2 godziny w kozie. Wywołał też Marcinka do odpowiedzi. Przerwał mu ją jednak pytając, dlaczego bije się z Makowiczem, a następnie stwierdził, by nigdy się do niego nie zbliżał i nie prosił o jakieś jego parszywe okładki.

Nauczyciel języka rosyjskiego, Iłarion Stiepanycz Ozierskij, w przeciwieństwie do Leima kompletnie nie potrafił poradzić sobie z gromadą uczniów. Był bezradny wobec gwaru chłopców, którzy ignorowali jego obecność. Nauczyciel miał nadwagę, wiecznie był ubrudzony błotem, a frak miał wysmarowany kredą. Był nierozgarnięty, co uczniowie bardzo chętnie wykorzystywali, dręcząc profesora. Mimo ogromnej wiedzy był tak skołowany, że nie potrafił samodzielnie trafić do własnego mieszkania.

W klasie pierwszej wykładano również język polski, ale zajęcia nie były obowiązkowe. Nauczycielem był pan Sztetter, człowiek światły, ale tak wylękniony o posadę, że niczego właściwie nie uczył. Miał on liczną rodzinę, kilku jego synów uczęszczało do męskiego, a kilka córek do żeńskiego gimnazjum. Ponieważ jego lekcje odbywały się cztery razy w tygodniu z samego rana, między godziną ósmą a dziewiątą, uczniowie byli senni, on sam także drzemał – na lekcjach nie działo się prawie nic. Okazało się, że także i on był kiedyś bardzo ambitny, pisywał do gazety i tłumaczył np. wiersze słynnego angielskiego poety Shelleya, natomiast konieczność adaptacji do nowej sytuacji wymusiła na nim porzucenie wielu osobistych ambicji.

Największym poważaniem cieszył się nauczyciel arytmetyki, pan Nogacki, który był nie tylko bardzo wymagający i surowy, ale przy tym sumienny i uczciwy. Teoretycznie nie zamierzał nikogo rusyfikować, ale wprowadzone przez niego metody nauczania siłą rzeczy zmuszały chłopów do myślenia po rosyjsku.

IX

Druga i trzecia klasa minęła Marcinkowi z przeciętnymi wynikami. Cały czas mieszkał też na stancji u pani Przepiórkowskiej. Dopiero II połowa trzeciej klasy, przez różne wydarzenia, zmusiła go do zmiany nastawienia i zabrania się do nauki. Wiosną Borowicz został razem ze Szwarcem przyłapany na strzelaniu z pistoletu. Proch do pistoletu zdobywali za niemałe pieniądze bracia Daleszowscy, wówczas już drugoletni czwartoklasiści, zaś kapiszony i śrut kupowano z funduszów składkowych. Każdy z Daleszowskich strzelał codziennie po razie, Szwarc i Borowicz na zmianę. Pistolet i materiały wybuchowe trzymano w pniu spróchniałej wierzby. Pewnej niedzieli wszyscy czterej myśliwi zebrali się w parku po nabożeństwie. W pewnej chwili dał się słychać pewien szelest w krzakach, a nad parkanem pojawiła się głowa żandarma. Na jego widok braciom Daleszowskim udało się uciec. Młodsi chłopcy nie mieli tyle szczęścia. Borowicz natychmiast rzucił w krzaki kapiszony, a Szwarc śrut, ale żandarm i tak schwytał trzecioklasistów i odprowadził ich do gimnazjum. Następnego dnia po mieście krążyła pogłoska, że na przedmieściu złapano uzbrojony oddział konspiratorów. Tymczasem Marcinek i jego towarzysz całą noc spędzili w klasie przerobionej na tymczasowe więzienie, stresując się tym, co ich czeka. Okazało się, że rano postawiono ich przed całym gronem profesorskim, które po wyjaśnieniach chłopców skazało ich na jeszcze jeden dzień kozy o chlebie i wodzie. Tak naprawdę jednak fakt, że konspirator strzelał bez prochu, rozbawił profesorskie grono. Marcinek był jednak przekonany, że łaskawy wyrok był wynikiem opieki matki i modlitwy do Boga, więc po wypuszczeniu z kozy poszedł do kościoła. W ten sposób obudziła się w nim wielka religijność: uczył się kolejnych modlitw, formułował nowe intencje. Zmieniło się także jego podejście do nauki – uczył się nie dla samej nauki, nie dla ocen, ale dla potrzeby serca.

X

Po ukończeniu egzaminów i utrzymaniu promocji do klasy Piątej, Marcinek wakacje spędzał jak zwykle w Gawronkach. Pan Borowicz znacznie się postarzał, a i gospodarstwo wydawało się popadać w powolną ruinę. Pierwszego dnia po przyjeździe Marcinek miał z dubeltówką iść pilnować koszących, bowiem był to czerwiec, czas sianokosu. Szybko jednak porzucił zainteresowanie chłopami na rzecz polowania na ptaki. Tak rozbudziła się w nim pasja myśliwska – znikał na całe dnie, tropił ptaki, odwiedzał pobliskie wsie. W ten sposób Marcinek dowiedział się, że najbogatszym chłopem w Bukowcu jest Scubioła, który wywłaszczył z siedzib bardzo wielu współobywateli, a innych ujarzmił. Miał kilkaset morgów gruntu, kilkadziesiąt sztuk bydła, duże folwarczne budynki, dom mieszkalny z gankiem i szybami w oknach, a w izbie podłogę i zegar. Biedni mieszkańcy Gawronek często pożyczali od niego parobka lub narzędzia do pracy na roli, a procent pobierał w postaci płodów naturalnych.

Najbiedniejszą wiosną w okolicy były same Gawronki, w których żaden z gospodarzy nie miał więcej niż trzy morgi gruntu, a w całej wsi gospodarz nie miał nawet szkapy. Tu też w czasach orki, wszyscy udawali się do Scubioły po sprzęt. Jednak najbiedniejszy Lejba Koniecpolski nie korzystał z takiej możliwości, bo też nie miał co dawać w zamian. Do brony zaprzęgał siebie lub żonę. Tak naprawdę jedyne, co dawało jego rodzinie plony, to ziemniaki, zaś rodzina Koniecpolskich była niezwykle liczna.

Najbardziej znaną osobistością w okolicy był zaś Szymon Noga, który wiedział najwięcej o łowiectwie. Znali go panowie w odległych dworach, urzędy leśne i kupcy w Klerykowie. Marcinek spędzał z nim bardzo dużo czasu. Noga próbował mu opowiedzieć trochę o historii i polityce, między innymi przez historię chłopa Kostura, który pobił dwóch Moskali na koniach prowadzących powstańca związanego postronkami. Marcinka niewiele interesowały te historie. Wychowany przez radcę Somonowicza, widzący rozżalenie ojca, który przez powstanie stracił swoją fortunę, zdecydowanie bardziej był zainteresowany polowaniami niż polityką. Noga przekonał Marcinka między innymi do wyprawy na głuszce. Na kilka dni przed terminem polowania Noga kazał Marcinkowi kupić wódki, wysmarować nią dubeltówkę, torbę i siebie samego, gdyż ptaki te miały ponoć ciągnąć do trunku. W tajemnicy przed ojcem chłopak wziął jeszcze ze spiżarni kiełbasę, bochenek chleba, ser i masło, bowiem wyprawa miała trwać aż do wieczora. Gdy wszystko przyniósł, Noga spróbował gorzałki i kazał Marcinkowi troszkę się napić, po czym rozebrać do naga i wysmarować się wódką. Zaraz po tym zrobił to samo. Szli lasem dość długo, aż w końcu Noga się zatrzymał w ocienionym zagajniku, wydobył jakąś maszynkę, wziął w usta jej zakończenie z piórka i zaczął wydobywać dwa rodzaje dźwięków: monotonne pogwizdywanie i chrapliwy bełkot. Czasami przerywał i słuchał patrząc w głębinę. Koło południa przestał wabić ptaki stwierdzając, że widocznie się wyniosły. Marcinek poczęstował towarzysza wszystkim co miał, dla siebie zostawiając niewiele. Posiliwszy się Noga wstał i oświadczył, że trzeba się rozejrzeć po okolicy. Po pewnym czasie kazał Marcinkowi usiąść na ziemi, dał mu maszynkę do wabienia i polecił w nią dmuchać, sam zaś się oddalił. Marcinek gwizdał kilka godzin, ale bezskutecznie. Słońce zaczęło już zachodzić, więc chłopiec postanowił odnaleźć Nogę. Nagle usłyszał jakiś dziwny dźwięk i poszedł w jego kierunku. Zamiast głuszca ujrzał jednak Nogę chrapiącego pod drzewkiem, obok zaś leżała pusta butelka po wódce. Znacznie później Marcinek dowiedział się, że maszynka służyła do robienia słomek, a głuszców w tamtych lasach nie było.

XI

Po wakacjach Marcinek wrócił do nauki. W gimnazjum zaszły jednak niemałe zmiany. Przede wszystkim ze szkoły na emeryturę odszedł dyrektor, inspektor został przeniesiony, odszedł też stary Leim, jeden z pomocników gospodarzy klas i dwaj nauczyciele historii. Zmiany były więc ogromne. Zamiast znanych nauczycieli pojawili się: dyrektor Kriestoobriadnikow i inspektor Zabielskij. Łaciny uczyć miał Rosjanin Pietrow, historii Kostriulew. Pomocnikiem gospodarzy klasowych został Mieszoczkin. Zmianie uległ nawet nastrój w szkole, zwiększył się rygor. Nauczyciele nie rozmawiali poza szkolnymi murami z uczniami, a jeśli już nie było wyjścia, robili to po rosyjsku. Coraz silniej przekonywano do kultury i tradycji rosyjskich. Na stancjach starsi mieli pilnować młodszych kolegów, pomocnicy gospodarzy klas, a także sami nauczyciele zostali wciągnięci w coś, co przypominało edukacyjną policję. Inspektor i jego pomocnicy kontrolowali stancje, przeszukiwali pokoje, podsłuchiwali. Chodziło przede wszystkim o wskazanie tych, którzy nie chcieli się wyrzec polskiej kultury. To wszystko doprowadziło do bardzo wyraźnego konfliktu między nauczycielami i uczniami, który coraz silniej ujawniał swe polityczne podłoże. Nie było już obrońców uczniów wśród nauczycieli. Nie było prób szukania porozumienia. Nieco inne zasady obowiązywały tylko w przypadku nauczycieli Polaków. Jeśli oni wchodzili w spór z uczniem, dyrekcja stawała po stronie ucznia. Wszystko miało jeden cel – rusyfikacja uczniów, wyrwanie z nich polskich korzeni.

Uczniowie nie mogli brać udział w polskich przedstawieniach, zaś od jesieni zaczęto urządzać rosyjskie teatry amatorskie. Tendencji tej sprzyjało również to, że w Klerykowie pojawiało się coraz więcej Rosjan, a Polacy stawali się wobec polityki coraz bardziej bierni. Bez większego oporu społeczności zmieniono więc nazwy ulic, instytucji, wprowadzono rosyjskie rozwiązania. Kiedy pojawiła się możliwość zakupu biletów na rosyjski teatr amatorski. Marcinek postanowił pójść na przedstawienie na przekór wszystkim tym, którzy takiej możliwości nie akceptowali. Doświadczenie to dalekie jednak było od przyjemnych, ponieważ mimo iż dobrze mówił czytał po rosyjsku, to traktował to jak przedmiot w szkole. A kiedy tę mowę usłyszał ze sceny wstrząsnęło to nim na tyle, że miał chciał wyjść, kiedy jednak dostrzegł, że dyrektor przygląda mu się z aprobatą, postanowił zostać.

Podczas pierwszej przerwy przyszedł Majewski, który zaprowadził Marcinka i kolegów ze szkoły do loży do dyrektora, potem gubernatora, prezesa izby skarbowej. Po drugiej przerwie zjawił się pan Mieszoczkin z koszami pełnymi słodyczy i wręczył je najstarszemu z uczniów prosząc, by rozdysponował ten dar panów i pań z lóż pomiędzy uczniami. chłopcy dostali kosze ze słodyczami od pań i panów z loży dyrektorskiej. Następnego dnia inspektor Zabielskij, wykładający język rosyjski, powitał Marcinka bardzo przyjaźnie, następnie poprosił, aby zaniósł mu do domu zeszyty z ćwiczeniami. Podczas wizyty był dla chłopca niezwykle uprzejmy, pokazywał mu swoje książki, a nawet kolekcje monet, poczęstował też chłopca ciastkami, a nawet papierosem, choć Marcinek odmówił. Jednocześnie żalił się, że uczniowie mu nie ufają. Oczarowany Borowicz postanowił to zmienić. Stał się też coraz częstszym gościem inspektora Zabielskiego.

XII

W jeden z ostatnich dni sierpnia, tuż po żniwach brzegiem szosy wędrował Jędruś Radek, który miał na sobie szkolny mundur wykonany ze starej kapoty ufarbowanej na granatowo, na głowie czapkę z palmami, na plecach tornister a w ręce patyk. Na mundurze wyszyte miał litery P.P. wskazujące na Progimnazjum Pyrzogłowskie. Stąd też szedł już drugi dzień do Klerykowa, gdzie chciał się dostać do piątej klasy. Cztery klasy skończył w Pyrzogłowach. Chłopak urodził się we wsi Pajęczyn Dolny, w czworakach dworskich. Był synem biednego fornala i dzieciństwo spędził, zajmując się zwierzętami. Na Jędrka zwrócił jednak uwagę Antoni Paluszkiewicz, zwany Kawką, nauczyciel paniczów. Chodził on kiedyś na uniwersytet, czym się nieustannie chwalił.

Mały Jędrek świetnie radził sobie, przedrzeźniając i parodiując Paluszkiewicza, który to wciąż kaszlał. Nauczyciel jednak wcale się tym nie przejmował i pewnego dnia wciągnął Jędrka do swojego mieszkania i pokazał mu atlas zoologiczny. Chłopiec tak zafascynował się rysunkami, że wyszedł od nauczyciela dopiero wieczorem, dostawszy przy okazji smaczne ciastko. Jędrek przychodził do niego od tej pory, kiedy tylko mógł. Tak nauczył się czytać, poznał język rosyjski. W końcu Paluszkiewicz postanowił umieścić chłopca za własne oszczędności w progimnazjum, niemal siłą zabierając go od rodziców. Chory na suchoty Paluszkiewicz też przeniósł się do miasteczka. Mimo początkowego wstydu, wynikającego z różnicy pochodzenia. Jędruś dzięki korepetycjom swojego dobrodzieja uczył się doskonale i z pochwałą przeszedł do klasy drugiej. Paluszkiewicz z kolei coraz bardziej marniał, podczas drugiego roku leżąc już niemal cały czas na sienniku i przepisując na kartkach dzieło swojego życia. Przy tej pracy zastała go pewnego jesiennego dnia śmierć. W Pyrzogłowach i w okolicy były problemy z jego pochówkiem, wiedziano bowiem tyle, że zmarł taki, co do kościoła nie chodził, a tamtejsi księża nie chcieli pochować go na cmentarzu katolickim. Resztą swoich pieniędzy Paluszkiewicz przed śmiercią opłacił stancję, gdzie mieszkał Jędrzej Radek. Chłopiec tym sposobem miał zapewnione lokum do chwili, aż poszedł do klasy trzeciej. Wówczas już utrzymywał się już samodzielnie z korepetycji i ukończył trzecią, a następnie czwartą klasę. Po ukończeniu tej szkoły Radek nie chciał wracać na wieś, postanowił się dalej uczyć. Wspominał słowa Paluszkiewicza, który mówił, że „Nauka jest jak niezmierne morze (...) Im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony”. Radek poprzysiągł sobie, że będzie się uczył na przekór wszystkiemu.

Wakacje spędzone z rodziną w Pajęcznie tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Przez cały czas nauki ani razu nie odwiedzał rodziców, a wakacje spędzał z opiekunem. Kiedy znalazł się znów w domu, mógł zobaczyć zmiany, jakie zaszły w nim samym i w jego życiu. Wstydził się ojca, matki, ze smutkiem wspominał, jak wszyscy wyśmiewali się z Paluszkiewicza. Rodzice nie mogli mu nic dać, prócz paru osełek masła i kilku sztuk zgrzebnej bielizny, zresztą poza ironią nikt nic dla niego nie miał. Tym bardziej energia Jędrka rosła i ruszył do Klerykowa. Podróż nie była prosta, ale w końcu spotkał młodego szlachcica, który wziął go na kozioł i pomógł dostać się do miasteczka, które zrobiło na nim ogromne wrażenie. Szlachcic zaprowadził go do swojego znajomego Płoniewicza, który poszukiwał korepetytora dla swoich dzieci. Był gotowy zatrudnić Jędrka, oferując mu w zamian stancję i utrzymanie. Chłopak miał mieszkać w jego domu, dopóki nie dostanie się do gimnazjum. Odmiana losu zaskoczyła chłopca i zaczął się już nawet przedstawiać jako Andrzej, nie Jędrzej. Następnego dnia został przyjęty do gimnazjum i jednocześnie stał się korepetytorem Władzia Płoniewicza, który okazał się bardzo słabym uczniem, ale Jędrek się nie poddawał. Wypracował sobie system nauki z chłopcem, który w krótkim czasie zaczął przynosić rezultaty. Pracował z miłością, chęcią oraz wiarą w sukces. Po szkole pomagał także w odrabianiu lekcji pannie Mici, uczennicy klasy drugiej gimnazjum żeńskiego. To wszystko sprawiało, że do swoich lekcji siadał dopiero po północy, paląc przy tym potajemnie papierosy i racząc się wykradzionymi skórkami chleba. Państwo Płoniewiczowie karmili bowiem nędznie i skąpo. Na śniadanie Radek dostawał szklankę cienkiej herbaty z dwoma kawałkami cukru, na kolację pół talerza maślanki z ziemniakami i tyle samo barszczu albo kwaśnego mleka.

Pan Płoniewicz był ex-obywatelem ziemskim, który pozbył się majątku, kiedy trzeba było zadbać o edukację dzieci. Sprzedał folwark, kupił na przedmieściu Klerykowa obszerną posesję z budynkami, ruderami i kawałkiem gruntu, wynajmując pokoje biedocie, urzędnikom, zaś sam zatrzymał główne domostwo. Okna tego budynku wychodziły na park, gdzie w przeszłości Borowicz ćwiczył z towarzyszami strzelanie.

Jędrkowi dobrze było pod opieką Ploniewicza, przede wszystkim dlatego, że znalazł jednocześnie i pracę, i schronienie, cieszył się szczególnie z własnej izby, niezależnie jaka ona była. Natomiast Płoniewicz nie dbał szczególnie o swojego korepetytora. Chłopak chodził głodny, jadał nędzne obiady, przyglądając się zupełnie innemu życiu, którzy wiedli jego koledzy z Klerykowa. Na początku był też bardzo samotny, przede wszystkim ze względu na swoją biedę i niskie pochodzenie, które sprawiło, że większość kolegów nie była zainteresowana przyjaźnią z nim. Nauczyciele regularnie sprawdzali jego postępy, zamiast jednak wspierać zdolnego ucznia, także i oni z niego drwili. Wśród uczniów w uszczypliwościach przodował przede wszystkim Tymkiewicz, który w końcu sprowokował Jędrka do ataku. Chłopak zmasakrował Tymkiewicza, czym oczywiście narobił sobie problemów. Dyrektor zdecydował o jego wydaleniu z gimnazjum, zaś Tymkiewicza kazał po wyzdrowieniu wpakować do kozy. Chłopak był przekonany, że to koniec jego przygody z nauką, kiedy stanął przed nim uczeń klasy szóstej – Marcin Borowicz. Doradził Jędrkowi, że ktoś z wpływowych osobistości musi się za nim wstawić. Kiedy okazało się, że Jędrek nikogo takiego nie zna, Marcin postanowił sam interweniować u Zabielskiego. Nie minęło wiele czasu, aż dyrektor ponownie wezwał chłopaka, darował mu winę, każąc przeprosić Tymkiewicza i zachowywać porządnie. Zastrzegł jednak, że chłopak jest na liście podejrzanych uczniów.

XIII

W czasie nauki Borowicza, klasa szósta liczyła 33 uczniów. Tych, którzy z Marcinem rozpoczęli naukę, było zaledwie kilkunastu, zaś reszta składała się z drugoroczniaków i nowych uczniów. Dominującą większość stanowili Polacy, było też 3 Żydów (z których prymusem był Szlama Goldbaum) i dwu Rosjan. Ogół tej młodzieży dzielił się na dwa wrogie sobie obozy. Pierwszy, czyli „literaci”, skupiony był wokół Borowicza, który pozostawał pod wyraźnym wpływem rosyjskiego inspektora. Drugi, zwalczający go, określał się jako „liga wolno-próżniaków”. Marcin w klasie miał wysoką pozycję, którą zaczął wypracowywać już rok wcześniej, kiedy za namową inspektora założył kółko, w ramach którego uczniowie ćwiczyli się w pisaniu po rosyjsku, a także poznawali literaturę rosyjską. Kiedy Borowicz przeszedł do klasy szóstej, jego kółko połączyło się z grupami z klasy siódmej i ósmej. Na ich zebraniach czytano i dyskutowano m.in. na temat Puszkina, Żukowskiego, Karamzina, Gogola, nie brakowało też referatów politycznych i religijnych. Książki młodzieży dostarczał sam kierownik. Była to część przemyślanego planu rusyfikacji, który w tym przypadku działał świetnie. Nie brakowało jednak takich, którzy szukali innych źródeł, starali się poznać argumenty drugiej strony, natomiast wpływ rosyjskiej perspektywy był trudny do podważenia. Rosja stała się dla tych chłopaków symbolem postępu, rozwoju, siły. Paradoksalnie spojrzenie to utrwalali „wolnopróżniacy”, czyli przede wszystkim synowie szlachty i ludzi zamożnych, którzy trudnili się głównie próżniactwem: oszukiwali nauczycieli, zamiast na nauce, skupiali się przede wszystkim na rozrywce i graniu w karty. W stosunku do siebie bardzo przyjacielscy, nie donosili, czego nie można było powiedzieć o drugiej grupie. Wolnopróżniacy dzielili się na miłośników gry w karty, jazdy konnej, teatru i pracujących w nim aktorek.

Było jednak coś, co łączyło zwaśnione obozy: uznanie dla matematyki i fizyki przy sporej dozie lekceważenia dla pozostałych przedmiotów. Za nużące uznawano lekcje historii, gramatyki łacińskiej i greckiej. Wśród języków tj. francuski, niemiecki, uczniowie mogli wybrać sobie tylko jeden, zaś polski był w ogóle nieobowiązkowy. Oczywiście obowiązkowy był język rosyjski, prowadzony na wysokim poziomie. Biblioteka znajdująca się na dole gmachu była zorganizowana tak, aby uczniowie mieli dostęp jedynie do tych książek, które zgodne były z linią rusyfikacji. Regularnie dozorowano uczniów, rewidowano ich torby, zdarzało się jednak, że zakazane książki do nich docierały. Jedną z nich był rosyjski przekład „History of civilisation in England” Henryka Tomasza Buckle’a, który bardzo mocno wpłynął na myślenie filozoficzne klerykowskiej młodzieży. Jeden z ośmioklasistów znalazł książkę w bibliotece wujka, po przeczytaniu udostępnił kolegom, co otworzyło niektóre umysły na inny sposób myślenia. Pojawiła się nawet grupa filozoficzno-materialistyczna ze swoimi mistrzami, uczniami klasy siódmej: Nochaczewskim „Spinozą” i Millerem „Balfegorem” na czele. Obaj byli tłumaczami Buckle’a, dialektykami i propagatorami kierunku postępowego. Do grupy tej należał także Borowicz, który mieszkał już teraz na stancji u „czarnej pani” jako korepetytor dwójki dzieci, wraz z kilkoma starszymi i zamożniejszymi kolegami. Tutaj odbywały się dyskusje zwolenników buckle’izmu z „metafizykami”, „idealistami” i „pomidorowcami”, czyli grupą wierną katolicyzmowi. To z kolei sprawiło, że doszło do rozłamu u „literatów”, bo rusofile materialiści zaczęli toczyć spór z rusofilami „maleńkimi uczonymi” i karierowiczami. Borowicz stał się specjalistą od ateizmu, w czym prześcigał nawet Balfegora i Spinozę.

Lektura Buckle’a przyczyniła się do zainteresowania greką i łaciną u części uczniów. Borowicz, chcąc lepiej zrozumieć tezy myśliciela, szybciej przyswoił materiał matematyki z klasy 7. To ta lektura doprowadziła go do ateizmu i odkrycia, jak inne perspektywy otwiera zaprzeczenie wierze. Na tym etapie edukacji młodzież coraz częściej sama odkrywała interesujące ich tematy. Niektórzy rozwijali wiedzę z chemii, inni studiowali anatomię zwierząt, regularnie pojawiając się w rzeźni. Przede wszystkim jednak dzieło to stało się moralną wskazówką dla młodzieży, wszyscy chcieli posiąść tak dużą wiedzę jak mistrz, uczyli się zatem lepiej rozporządzać własnym czasem. Paradoksalnie jednak, książka jeszcze tylko wzmocniła rusyfikację młodzieży, której coraz dalej było do polskich tradycji, lektur i myślicieli.

XIV

Do klasy siódmej promocję dostało już tylko 23 uczniów. Dołączyło do nich 5, który mieli tę klasę powtarzać. Jednym z prymusów w klasie był siedemnastoletni Walecki „Figa”, który jedynie przez swój bardzo trudny charakter i regularne konflikty z nauczycielami był numerem 2 w klasie, ustępując pierwszeństwa Szlamie Goldbaumowi. Był niezwykle inteligentny, zatem materialiści z Marcinem na czele chcieli go pozyskać. Chłopak jednak kontrolowany przez matkę katoliczkę nie miał właściwie dostępu do żadnego z zakazanych dzieł. Stosownie do poleceń matki prześcigał wszystkich literatów wiedzą, choć na zebrania nie uczęszczał, czytał wszystko, co było niezbędne do szkoły, ale żadnej „bezbożnej” księgi nie miał jeszcze w ręku.

Marcin obok Waleckiego czekał na rozpoczęcie historii, którą prowadził jeden z najbardziej zaangażowanych rusyfikatorów w szkole, czyli Kostriulew. Był to bezwzględny rusyfikator, który na każdej lekcji poruszał sprawy bolesne dla młodzieży polskiej. Tego dnia tematem był upadek Polski. W trakcie swojego wykładu Kostriulew opowiedział o konfiskacie klasztoru mniszek w okolicach Wilna, w którego podziemiach znaleziono mnóstwo trumien ze zwłokami noworodków. Na opowieść tę gorąco zaprotestował Walecki, występując w imieniu kolegów, by nauczyciel nie czytał takich rzeczy. Uznał, że jako katolik nie jest gotowy przyjąć takich kłamstw. Oburzony nauczyciel wyszedł z klasy, wrócił też z dyrektorem, który stwierdził, że on ich oduczy buntu. Pytał uczniów, czy Walecki przemawiał także w ich imieniu, jednak wszyscy milczeli nie wiedząc co powiedzieć, nikt bowiem nie naradzał się z Waleckim. Dyrektor zapytał więc między innym Marcina, czy Walecki rzeczywiście wystąpił również w jego imieniu, na co Borowicz zaprotestował mówiąc, że on uważa takie nadprogramowe teksty historyka za ważne „dopełnienie” nauki. Pozostali uczniowie poszli w jego ślady. Jedynie „pomidorowiec” Rutecki na pytanie o zmowę z Waleckim odpowiedział twierdząco i z nim został wyprowadzony z klasy.

Kiedy profesorowie wyszli za drzwi, wszyscy zerwali się z miejsca, a jeden z uczniów powtarzających klasę, „Pieprzojad”, zachowanie Marcina i pozostałych nazwał świństwem. Chłopak jednak bronił się, że nic innego nie można było zrobić. Okazało się, że błyskawicznie wezwano do szkoły matkę Waleckiego, a po długiej naradzie, zamiast wydalić go ze szkoły, skazano na rózgi. Kiedy Walecki wrócił do klasy, odbywała się akurat lekcja matematyki. Wchodząc obdarzył Borowicza bardzo wymownym spojrzeniem, pod którego wpływem Marcin aż zadrżał.

XV

Po Bożym Narodzeniu w klasie siódmej pojawił się nowy uczeń – Bernard Sieger. Chłopaka wyrzucono z warszawskiego gimnazjum, nikt jednak nie wiedział za co. Dopiero po jakimś czasie ustalono, że za „nieprawomyślność”. Przyjęcie do Klerykowa udało się dzięki specjalnemu pozwoleniu kuratora okręgu naukowego, który wydał je w odpowiedzi na wstawiennictwo jakiejś znaczącej osoby. W nowej szkole Sieger został otoczony szczególną opieką. Przede wszystkim mieszkał u historyka Kostriulewa i po lekcjach nie wolno było mu się spotykać z kolegami. Regularnie sprawdzano mu plecak, wyjątkowo często odpytywano przy tablicy. Chłopak jednak dobrze sobie radził, co trudno było zignorować. Okazało się, że Bernard czytał nie tylko słynne w Klerykowie zakazane lektury, lecz także wiele innych, o których chłopcy nawet nie słyszeli. To odcięcie Siegera od pozostałej części klasy wywoływało jednocześnie zaciekawienie, ale i zawiść. Postrzegano go jako wyniosłego, zbyt dumnego. Sam Sieger był chłopcem w wieku 18, 19 lat, średniego wzrostu o krępej sylwetce i ospowatej twarzy. Nie zdradzał strachu ani złości, gdy go niepokojono, czy czegoś mu surowo zabraniano.

Sieger nie mógł początkowo chodzić na lekcje polskiego do pana Sztettera, a pozwolenie otrzymał dopiero po miesiącu. Kiedy pierwszy raz pojawił się na zajęciach, polski był ostatnią lekcją i przypadała pomiędzy godziną 2 a 3. Sztetter chciał odpytać jednego z uczniów, prosząc o tłumaczenie z języka polskiego na rosyjski wiersza „Pająk” Czajkowskiego. Ten, chcąc się wykręcić, zwrócił uwagę nauczyciela na nowego ucznia. Sieger się przedstawił, podkreślając, że prawdziwe nazwisko to Zygier, ale dziadek i ojciec zaczęli się podpisywać Sieger. Już to wywołało zainteresowanie nauczyciela, na pytanie o chęć uczestnictwa, padła jeszcze ciekawsza odpowiedź. Zygier stwierdził, że oczywiście, w końcu jest to ojczysty język. Sztetter się zaniepokoił, ale nakazał mu czytać wskazany fragment.

Bernard najpierw przeczytał fragment, potem zaczął po polsku, bardzo sprawnie i starannie rozbierać zdania. Drzemiący uczniowie zainteresowali się tym, co się działo. Nauczyciel był również zaskoczony, zaczął więc wypytywać, co Zygier czytał. Chłopak odparł, że szczególnie romantyków. Sztetter zapytał o Mickiewicza, więc chłopak zaczął opowiadać o poecie, o powstaniu listopadowym, o ataku na Belweder, a w końcu zaczął recytować „Redutę Ordona”.

Nauczyciel się poderwał, próbował przerwać Bernardowi, ten jednak zignorował nerwowe ruchy Sztettera. Nagle zapanowała cisza, wszyscy jak urzeczeni patrzyli na recytującego Zygiera. Nauczyciel tylko patrzył, czy nikt się nie zbliża do drzwi, a świadomy niebezpieczeństwa Walecki zaczął kontrolować korytarz. Zygier recytował bardzo dostojnie, jego głos przyciągał, skupiał uwagę. Chłopcy więc automatycznie wręcz wstali z ławek i zbliżyli się do mówcy. Borowicz nadal siedział w swojej ławce, ale słuchał, mając poczucie, że to wszystko gdzieś już słyszał. Wspomnienia wywoływały w nim wstręt i ból jednocześnie. Nagle Borowicz przypomniał sobie opowieść starego Nogi, z którym razem polował na ptaki, o żołnierzu-powstańcu leżącym w zapomnianej mogile. Walczył z napływającymi do oczu łzami, wydawało mu się, że nie wytrzyma, że skona z żalu. Sztetter natomiast siedział przy biurku wyprostowany i płakał w milczeniu.

XVI

Tak zwany Stary Browar, obecnie zamieniony na mieszkania, był jednym z najchętniej odwiedzanych przez Borowicza i uczniów ósmej klasy miejscem. Niegdyś rzeczywiście była tu fabryka piwa, z czasem jednak właściciel splajtował, a jego interes poszedł w ruinę. Po kilku latach zabudowania kupił Żyd i za małe pieniądze przerobił browar na lokale mieszkalne. Mieszkali tutaj między innymi rodzice ósmoklasisty Mariana Gontali, zaprzyjaźnionego z Borowiczem. Ojciec „Mańka” był jednym z wielu urzędników Izby Skarbowej, a mieszkanie Gontali składało się z 3 izb i kuchni. Mieszkały tam dzieci, ciotka Matylda z ogromnymi kuframi, stara babka. Maniek mieszkał zaś na strychu, utrzymując się z korepetycji. Dawał ich dużo i pomimo niskich stawek zarabiał tyle, że wspomagał finansowo jeszcze rodzinę.

Strych, na którym mieszkał Marian, był miejscem częstych spotkań uczniów klerykowskiego gimnazjum. Przyciągał ich między innymi piękny widok na przedmieścia, łąki i lasy, jak i intymny charakter przestrzeni. W kącie sadu, gdzie parkan stykał się z murem było miejsce zwane „dziurą Efialtesa”, gdzie spotykali się Zygier, Borowicz, Walecki, Pieprzojad i siódmoklasista Andrzej Radek. Gontala po powrocie z korepetycji pił na dole u rodziny herbatę i zapaloną w oknie świecą dawał kolegom znać, że może się spotkać. Zygier nauczył się wymykać Kostriulewowi i szedł na spotkania albo do Gontali, albo do Radka, z którym połączyła go przyjaźń. Spotkaniami kierował Bernard, którego obecność całkowicie zmieniła myślenie gimnazjalistów. To on otworzył im oczy na poezję emigracyjną, kolejne polskie rewolucje, upadki, a także historię innych ludów. Wpisanie dzieł Mickiewicza na listę zakazanych książek tylko wzmogło zainteresowanie poetą. Czytano zabronione książki, uczono się kolejnych utworów na pamięć. Radek u Płoniewiczów znalazł wydania dzieł nie tylko Mickiewicza, ale i Słowackiego oraz innych autorów. Odnalazł broszury polityczne. Wszystko to najpierw czytał sam, teraz dzięki znajomości z Zygierem, mógł podzielić się skarbami z innymi uczestnikami spotkań, którzy chłonęli namiętnie kolejne strony. Nie tylko jednak czytano dzieła z zapartym tchem. Dyskutowano również o nich, prowadzono poważne, ostre niejednokrotnie dyskusje, porównywano ze sobą utwory, analizowano wydarzenia, bohaterów. Na Marcinie ogromne wrażenie zrobiły „Dziady” Mickiewicza. Po ich lekturze nie był w stanie z nikim rozmawiać, uciekł do lasu i chodził tam samotnie, niezwykle wzruszony. Lektura była trudna, bolesna, ale kształtowała osobowość młodego chłopaka, pozwalała dostrzegać własne błędy i pracować nad sobą. Jednak nie tylko Borowicz przechodził tak silną przemianę. Każdy z uczestników spotkań miał swoich faworytów i książki osobiście dla nich ważne. Dla Waleckiego takim dziełem była jednak książka Buckle’a, którą przeczytał znacznie później niż koledzy, a którą teraz objaśniał mu Borowicz. Nagle, dzięki podręcznikom przesyłanym także przez – będących już w Warszawie – „Spinozę” i „Balfegora”, mógł brać także udział w badaniach przyrodniczych. Zebraniami uczniów odbywających się co niedzielę niezmiennie kierował Zygier. Spotkania miały swój stały plan. Na każde z nich jeden z chłopaków przygotowywał rozprawkę o dowolnej książce, która potem stawała się przedmiotem dyskusji. Jednak robiono nie tylko to. Podczas spotkań pomagano sobie także w bieżącej nauce, kursach gimnazjalnych. Uczniowie wzajemnie pomagali sobie w odrabianiu zadań. Na zebraniach pojawiali się niekiedy również wolno-próżniacy, którzy potrzebowali pomocy. Niestety do wypracowań pisanych po polsku podchodzili z dużym lekceważeniem i podczas odczytów najczęściej grali po prostu w karty.

Na górce pewnego dnia zaplanowano zabawę, a było to na początku kwietnia. Wówczas to jeden z kolegów, syn kupca posiadającego piwnice win, zawiadomił Mańka, że przyniesie butelkę maślacza wycyganioną od matki. Gontala wysłał zatem wiadomości wyznaczając spotkanie na dziewiątą. Borowicz miał jednak korepetycje, więc mógł przyjść dopiero przed dziesiątą. Zmierzając do kolegów, zauważył jednak Majewskiego. Zorientował się, że nauczyciel wie o spotkaniu, Borowicz nie miał jednak pojęcia, jak ostrzec kolegów. Śledził Majewskiego, który – jak się okazało – znał wszystkie tajne przejścia.

Ponieważ w danym momencie nie mógł zbyt wiele zrobić, obserwował nauczyciela. Kiedy zrozumiał, że nauczyciel właśnie szuka ruchomej deski w płocie, skorzystał z okazji i na swoją stronę wciągnął kładkę, przez którą chłopcy przeprawiali się na drugi brzeg rzeki. Następnie zaczął rzucać w Majewskiego gęstymi i cuchnącymi bryłami błota, robiąc to z wściekłością niemal mechanicznie. Jednocześnie szeptał do siebie przez zaciśnięte zęby, wyrzucając Majewskiemu, że chciał z niego zrobić swoją kopię, przeciągnąć na rosyjską stronę. W pewnym momencie Majewski zorientował się, że znajduje się w pułapce i chciał przekupić agresora rublami, by ten rzucił mu deskę. W końcu jednak zrozumiał, że musi się przeprawić w bród przez rzeczkę. Kiedy odszedł, Marcin ruszył do kolegów. Ci zaś w międzyczasie opróżnili butelkę maślacza. Kiedy w pokoju pojawił się Marcin, dopytywali się, dlaczego jest tak późno. Ten jednak kazał im się jak najszybciej rozejść. Jego ostrzeżenia przed rewizją nie wzięto początkowo na poważnie. Kiedy jednak chłopcy zrozumieli, co się dzieje, opuścili „górkę”. Po północy pojawił się Majewski z dwoma strażnikami. Nie znaleziono jednak dziury w parkanie, a kładka była na miejscu. Nauczyciel próbował przekonać ich, żeby siedzieć pod osłoną nocy i czekać na rozbójników, którzy go zmasakrowali, ale strażnicy nie byli chętni, za to chcieli pożyczyć Majewskiemu latarkę. Jednak noc była ciemna i wietrzna, w oknie Gontali światło było zgaszone, ostatecznie zatem nauczyciel postanowił odłożyć zemstę.

XVII

Czas po Wielkanocy upłynął ósmoklasistom na przygotowaniach do matury. Ambitnie powtarzano materiał, uzupełniano luki w wiedzy. W ten sposób pracowicie minął kwiecień i większość maja. Borowicz znikał innym z oczu często na całe dnie, ucząc się – w przeciwieństwie do innych samotnie - na ławce, w dalekim kącie parku. Pewnego dnia, w pierwszych dniach maja, wyszedł z zamiarem nauki historii. Mijając park, skręcił w boczną uliczkę z zamiarem napicia się wody ze źródła , kiedy zobaczył „Birutę” i jego serce zamarło. Była to jedna z najlepszych uczennic klasy siódmej gimnazjum żeńskiego, Anna Stogowska. Jej ojciec był lekarzem wojskowym, karciarzem i łobuzem. Anna była najstarszą jego córką. Jego żona osiadłszy w Klerykowie, przez miłość do męża nauczyła się języka polskiego tak dokładnie, że nie zdradzał jej nawet akcent. Uczyniła język polski również językiem obowiązującym w domu, zaś żaden z Rosjan urzędujących w mieście nie miał nawet wstępu do jej domu. Mimo że była osobą rozważną, zdawała sobie sprawę, że jej podejście przyczyniło się do upadku męża. Swoje dzieci uczyła nienawiści do wszystkiego, co rosyjskie, ale sama tęskniła za beztroską młodością i za kulturą, którą przecież kochała. W końcu zapadła na poważne zapalenie płuc i zmarła jako trzydziestolatka. Anna, która w ostatnich chwilach matki była jej powiernicą i wsparciem, nie chciała powtórzyć nieszczęśliwego jej losu, postanowiła więc, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Stąd też wzięło się jej przezwisko. „Biruta” nie flirtowała z chłopakami, chciała pozostać dziewicą, a przy tym nadal nie poddawała się rusyfikacji, co pogarszało tylko sytuację ojca. Anna jednocześnie opiekowała się młodszym rodzeństwem, któremu wpajała tę samą niechęć do Rosji, której nauczyła ją matka. Trzech swoich braci kształciła w gimnazjum męskim, zaś dwie siostry z żeńskim. Dla innych była osobą nieprzystępną, zimną i milczącą.

Marcin zakochał się w Annie zimą. Spotkał ją wówczas w drodze do cerkwi. Pamiętał, co o niej mówiono, więc kierowany ciekawością postanowił trochę lepiej poznać dziewczynę. W pamięć szczególnie zapadły mu jej smutne oczy. Anna jednak zajęta była prowadzeniem domu i pomocą rodzeństwu, nie wychodziła więc razem z koleżankami, Borowicz miał tym samym mało okazji do spotkań z nią. Widywał ją czasami z daleka, nieustannie o niej myślał, a kiedy dostał pamiętnik innej dziewczyny, aby się do niego wpisać, wyrwał z niego kartkę zapisaną przez „Birutę”. Przez następne miesiące widział Annę dosłownie raz, a potem przyszedł czas na naukę do matury. Uczył się, krążąc w pobliżu jej domu, wpatrywał się w okna jej pokoju. Kiedy spotkał ją w parku, myślał, że będzie chciała odejść, ale w końcu została. Marcin nie mógł przestać się w nią wpatrywać. Dziewczyna wydała się mu jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. Nie mógł zupełnie skupić się na nauce, którą pochłonięta zdawała się Anna. O siódmej wstała i odeszła. Następnego dnia Anna również przyszła do parku. Kiedy w pewnym momencie podniosła wzrok znad książki, ujrzała oczy Borowicza wpatrujące się w nią z zachwytem. Zaskoczyło ją to, podobnie jak reakcja jej własnego ciała. Dziewczyna się speszyła. Następnego dnia nie pojawiła się w parku, a Borowicz tęsknie jej wyglądał. Nie było jej także kolejnego dnia. Następnego podszedł do lasu, aby samego siebie przekonać, że musi skupić się na nauce, a o dziewczynie po prostu zapomnieć. Kiedy kolejnego dnia wrócił do parku, ujrzał ją jednak idącą w stronę ławki, zmieszaną, jakby strwożoną. Zaczęła się uczyć, ale nie mogła, czując na sobie wzrok zakochanego Marcina. W końcu uśmiechnęła się do niego i przez chwilę wpatrywali się w siebie. W końcu Anna odwróciła wzrok i zakryła oczy rękoma, po czym znów je odsłoniła. Tej magicznej chwili nic nie było w stanie zakłócić.

XVIII

Kiedy na początku września Marcin wrócił do Klerykowa, aby załatwić pewne sprawy, szukał Anny. Od pamiętnego dnia w parku i wyznania miłości spojrzeniami nie zobaczył jej bowiem więcej. Zniknęła i mimo usilnych starań nie udało mu się jej odnaleźć. Wiedział jedynie, że Anna zdaje egzamin maturalny. Sama matura, późniejsze wręczenie świadectw i w końcu pożegnanie z ważnymi dla niego kolegami wydawało się absolutnie nierzeczywiste. Po tym wszystkim wrócił do ojca na wakacje, gdzie wyręczał go sumiennie w obowiązkach gospodarskich, bowiem ojciec podupadł na zdrowiu. Do Klerykowa przyjechał jedynie na kilka dni. Pojawił się u „starej Przepiórzycy”, której podziękował za opiekę, a kobieta rozpłakała się ze wzruszenia. Spotkał tam radcę Somonowicza, który jednak początkowo go nie poznał. Podzielił się ze starszymi informacją, że skończył gimnazjum i jedzie studiować na uniwersytecie w Warszawie. Od Przepiórzycy dowiedział się, że stancja została zamknięta, bo dyrekcja szkoły nie zgadzała się na prowadzenie jej przez katoliczki. Otwarte miały zostać specjalne internaty dla młodzieży, co zdaniem Somonowicza było narzędziem do zaprowadzenia wzorowej karności i rygoru. Według Marcina miało tylko pomóc w rusyfikacji, bowiem nie tylko w klasie, ale i w domu uczniowie będą zmuszeni do mówienia po rosyjsku. Wyznał też, że mimo iż nie patrzył na rewolucje czy powstanie, czuje ucisk i zamierza mu się przeciwstawiać z całych sił. Radca wykrzyczał, że nie chce trzeci raz w życiu patrzeć na walki.

Z dawnej stancji Marcin udał się na ulicę, gdzie stał dom Anny. Tęsknił za tym miejscem, a przede wszystkim za ukochaną. Chciał na nią spojrzeć jeszcze choć jeden raz. Podchodząc bliżej, uświadomił sobie jednak, że okna są puste. Przeszedł więc do stróżówki, aby uzyskać jakieś informacje. Dowiedział się, że Stogowski wyjechał w głąb Rosji, bo dostał tam lepsze stanowisko. Marcin był w szoku. Usłyszał jeszcze tylko o płaczu Anny w dniu wyjazdu. Poszedł do parku, do znanego źródełka, przy którym siadywała dziewczyna. Targała nim rozpacz. Z kieszeni wyjął kartkę wyrwaną z pamiętnika. Wpatrywał się tępo w nią, po czym przyłożył do ust, kiedy za nim pojawił się Andrzej Radek, wówczas uczeń klasy ósmej. Chłopak zapytał, co się stało, ale Marcin jedynie uścisnął rękę kolegi, nie był bowiem w stanie wyrzec ani słowa.



Streszczenie stanowi tylko formę przypomnienia. Zachęcam do lektury książki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz