Autor: John Marrs
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rodzina – podstawowa komórka społeczna, źródło bezpieczeństwa i miłości. W niej uczymy się świata, języka emocji i pierwszych zasad moralnych. To właśnie rodzina, jak powiadają, powinna być ostoją w chwilach kryzysu, miejscem, do którego wracamy, nawet gdy cały świat się wali. Miłość rodzicielska bywa bezgraniczna, a więzy krwi potrafią przetrwać najgłębsze kryzysy. Tyle teoria. W praktyce jednak – i to nie od dziś – nie wszystkie rodziny zasługują na miano „zdrowych”. Niektóre są dysfunkcyjne, inne wręcz patologiczne, choć potrafią perfekcyjnie udawać normalność. Z zewnątrz – sielanka. W środku – piekło. I właśnie takim piekłem jest rodzina z powieści Johna Marrsa "Wszystko zostaje w rodzinie".
Marrs, znany już wcześniej z umiejętnego żonglowania napięciem psychologicznym i tworzenia atmosfery pełnej niepokoju, tym razem wchodzi w sam środek rodzinnego domu – dosłownie i metaforycznie. Dom, który staje się główną sceną dramatu, to nie tylko budynek zamieszkiwany przez kolejne pokolenia, lecz także nośnik tajemnic, przemilczeń i mrocznych sekretów, które niczym pleśń oplatają jego fundamenty.
Na pierwszy rzut oka – rodzina jakich wiele. Rodzice, dzieci, codzienne rytuały, nieco osobliwa, ale nie na tyle, by wzbudzać podejrzenia. Jednak już po kilku stronach zaczynamy przeczuwać, że coś tu nie gra. Marrs mistrzowsko dawkuje informacje, prowadząc czytelnika korytarzami, w których co chwilę zapala się nowe, przerażające światło. Narracja prowadzona z różnych perspektyw – członków tej samej rodziny, a także początkowo nieznanych bohaterów – pozwala zajrzeć w ich myśli, poznać motywacje, a także zrozumieć, jak głęboko mogą sięgać rany wyniesione z dzieciństwa.
To powieść o dziedziczonym złem, o tym, jak przemoc – fizyczna, psychiczna, emocjonalna – może zataczać kręgi i przenosić się z pokolenia na pokolenie. Ale to także opowieść o konformizmie, o społecznych pozorach, o tym, jak łatwo dajemy się zwieść fasadzie „normalności”. Bo przecież nikt nie lubi patrzeć zbyt głęboko – sąsiedzi, krewni, nawet bliscy znajomi wolą wierzyć, że wszystko jest w porządku. Tytuł "Wszystko zostaje w rodzinie" nabiera tu złowrogiego znaczenia – nie tylko jako powiedzenie, ale jako wyrok. Bo to, co się wydarza między ścianami domu, nie zawsze powinno pozostawać tajemnicą. A jednak często właśnie tak się dzieje. Marrs pokazuje, do czego prowadzi milczenie, zaniechanie, akceptacja zła w imię spokoju lub „dobra rodziny”.
A to miał być wspaniały dom, będący początkiem nowego etapu w życiu. Młode małżeństwo – Mia i Finn mieli w nim być szczęśliwi i nie przerażał ich nawet ogrom prac, których włożenia posiadłość wymagała. Co prawda początkowo chciała go zakupić teściowa Mii, ale przedsiębiorcza pracownica działu marketingu wygrała tą rundę. Już drugą, bo wcześniej zdobyła jej syna. Oba wydarzenia jeszcze powiększyły niechęć matki Finna szczególnie, że pomimo starań Mia nie mogła zajść w ciążę. Kobieta była jednak świadoma, że musi zachować pozory, w końcu zresztą była w tym specjalistką. Nikt jednak nie spodziewał się, że zakup nieruchomości uruchomi lawinę wydarzeń, ani że będą one tak tragiczne. I nawet niespodziewana ciąża Mii wydaje się nie pasować do tego dramatu, bowiem kobieta niemal ją traci. Na dodatek w najgorszym dniu swojego życia, kiedy to na jednej z listew przypodłogowych odkrywa przerażającą wiadomość, a na strychu ... makabryczny spadek po poprzednich lokatorach. Wydawać by się mogło, że ten koszmarny dzień chciał pochłonąć więcej ofiar, bowiem Mia schodząc z drabiny traci równowagę i spada. Kończy się to cesarskim cięciem, a choć maluch przeżywa, to pełna poczucia winy kobieta popada w depresję. To jednak nie przeszkadza jej dążyć do poznania prawdy, ta zaś jest bardziej makabryczna niż wszystko inne.
Styl autora pozostaje surowy, bez zbędnych ozdobników, co w tym przypadku działa tylko na korzyść narracji. Nie ma tu miejsca na sentymentalizm – jest konkret, czasem brutalny, ale zawsze uzasadniony. Fabuła rozwija się wartko, ale nie traci na głębi psychologicznej. Każda postać, nawet ta drugo- czy trzecioplanowa, wnosi coś do ogólnej układanki. Napięcie rośnie, a zakończenie – choć nie daje łatwego katharsis – zostawia czytelnika z poczuciem przerażającej refleksji: ile rodzin skrywa podobne historie? Ile domów jest grobowcem emocji? To wszystko sprawia, że "Wszystko zostaje w rodzinie" to powieść niepokojąca, czasem wręcz dusząca, ale przez to ważna. Marrs nie sili się na tanią sensację – jego groza wypływa z codzienności, z rzeczywistości, która może być bliżej, niż byśmy chcieli. To książka, która zrywa zasłonę iluzji i pokazuje, że nie zawsze trzeba szukać potworów w ciemnych zaułkach – często wystarczy spojrzeć za drzwi najbliższego domu. Dla czytelnika ceniącego prozę z pogranicza thrillera psychologicznego i dramatu rodzinnego jest to pozycja obowiązkowa. Ale z góry ostrzegam: to lektura, po której trudno zasnąć spokojnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz