Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fotografia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fotografia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 lipca 2020

Alastair Horne "Fotoprzewodnik. Paryż"

Tytuł: Fotoprzewodnik. Paryż 
Autor: Alastair Horne 
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Alma-Press 


Paryż – stolica Francji, ale też bastion kultury, sztuki czy mody. To miasto, w którym każdy znajdzie coś dla siebie, wypełnione niezwykłymi budowlami, arcydziełami, ekskluzywnymi butikami czy restauracjami, w których serwowane dania zachwycają nie tylko smakiem, ale również misterią ich wykonania. Oświadczyny tu, to marzenie wielu kobiet, podobnie zresztą jak noc poślubna. Panowie z niecierpliwością wyczekiwać zaś mogą występów tanecznych Moulin Rouge i pięknych kobiet pojawiających się na scenie. 

niedziela, 23 czerwca 2019

Anna Bimer "Oczy wojownika. Opowieść o fotografie Macieju Macierzyńskim"

Tytuł: Oczy wojownika. Opowieść o fotografie Macieju Macierzyńskim 
Autor: Anna Bimer 
Wydawnictwo: Editio (Helion) 


„Miłość w wieku dojrzałym jest jak bonus, jak wielka kumulacja, nagroda specjalna, której wielu już dawno nie wygląda. Taką niespodziankę ceni się bardzo i traktuje delikatnie, by jej nie uszkodzić, nie popsuć, nie zniszczyć”- czy mogą być piękniejsze słowa traktujące o miłości, niż te, właśnie wypowiedziane? Ich sens, zrozumie w pełni tylko ten, kto się zakochał uprzednio straciwszy nadzieję na dzielenie reszty życia z drugim człowiekiem, kto po wielu mało satysfakcjonujących, trudnych związkach trafił na osobę, z którą z przyjemnością kroczy się przez życie. 

sobota, 6 kwietnia 2019

Andrzej A.Mroczek "Książka o fotografowaniu"

Tytuł: Książka o fotografowaniu 
Autor: Andrzej A.Mroczek 
Wydawnictwo: Helion 



Jaka jest tajemnica dobrej fotografii i co tak naprawdę oznacza dobre zdjęcie? Co odróżnia profesjonalnego fotografa od amatora i czy rzeczywiście trzeba być zawodowcem, trzeba kończyć specjalne szkoły, żeby robić dobre zdjęcia? Jeśli nawet nigdy nie rozpatrujemy takich kwestii, tylko chcemy po prostu robić dobre zdjęcia, warto uczyć się od najlepszych. I to niekoniecznie na drogich kursach, ale dzięki różnego rodzaju publikacjom, a także samym zdjęciu – ich uważnemu studiowaniu i porównywaniu. 

poniedziałek, 1 maja 2017

Abby Geni "Strażnicy Światła"

Autor: Abby Geni
Wydawnictwo: Kobiece


„Większość zwierząt jest w stanie przywołać zdarzenia z ostatnich kilku sekund albo minut, ale wszystko, co miało miejsce wcześniej, ginie jak balon na wietrze. Zwierzęta zachowują wrażenia, a nie opowieści (…). Pożarłszy fokę, rekin odpłynie z czystym sumieniem, zapomni o krwi i bólu. Mewa potrafi w napadzie furii zabić własne pisklę, a potem opłakiwać odnalezione maleńkie ciałko, nieświadoma własnej winy, zagubione we własnej niepamięci” - te słowa doskonale oddają brutalność natury, ale czy dotyczą również człowieka? Do czego jesteśmy w stanie posunąć się w stanie zagrożenia czy wzburzenia i czy możliwe, że nasza pamięć – chroniąc nas przed prawdą – zupełnie wykasuje dane zdarzenie?

niedziela, 6 listopada 2016

Zapomniane miejsca Grodźca, czyli jak umierają budynki...

O Zagłębiu można powiedzieć, że jest wielokulturowe, wieloznaczne, zaskakujące. Jego koloryt potrafi zachwycić, zabytki imponują pietyzmem wykonania, bogactwem ciążących na nich wydarzeń, są jednak takie miejsca, które wydają się zapomniane, niedocenione. Ich tropem wyruszyłam w sobotni poranek, ostatni z tych słonecznych, jesiennych. 

Grodziec – bo tam właśnie odnalazłam obiekty, które warto ocalić, które mimo swojego stanu wciąż cieszą serce – przynależy do Będzina. Położony u podnóża Góry Świętej Doroty, a także Parciny i Góry Kijowej,  dzielnicą miasta jest jednak dopiero od 1 czerwca 1975 roku. Wcześniej było to samodzielnie miasto (lata 1951 – 1975), a także siedziba jednowioskowej gminy Grodziec (lata 1938 – 1951).

niedziela, 2 października 2016

Wystawa fotografii Arkadiusza Goli „Ogrodowa 1”

Sobotnia wycieczka „Bulwarem Czarnej Przemszy” była doskonałą okazją do zapoznania się z wystawą fotografii Arkadiusza Goli w Muzeum w Sosnowcu. Autor zdjęć – członek Związku Polskich Artystów Fotografików, fotoreporter Dziennika Zachodniego, doktorant w instytucie Fotografii Twórczej Uniwersytetu Śląskiego w Opavie, zaprezentował prace wykonane w działającej do 2015 roku Kopalni Węgla Kamiennego "Kazimierz – Juliusz".

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Natalia Sońska „Garść pierników, szczypta Miłości”

Tytuł: Garść pierników, szczypta Miłości
Autor: Natalia Sońska
Wydawnictwo: Poznańskie 

„Nie ma zbyt wiele cza­su, by być szczęśli­wym. Dni prze­mijają szyb­ko. Życie jest krótkie. W księdze naszej przyszłości wpi­suje­my marze­nia, a ja­kaś niewidzial­na ręka nam je przek­reśla. Nie ma­my wte­dy żad­ne­go wy­boru. Jeżeli nie jes­teśmy szczęśli­wi dziś, jak pot­ra­fimy być ni­mi jutro?” – pytał Phil Bosmans, zaś historie nasze czy znanych nam osób świadczą o tym, że zbytnio nie doceniamy tego, co się wydarza, goniąc za czymś większym, piękniejszym. Straconych w ten sposób chwil nie da się już odzyskać, można tylko robić wszystko, by nie popełniać więcej takich błędów. 

Wydaje się, że Hanna Bielska, młoda dziennikarka, nie ma takich problemów, bowiem szczęściem jest dla niej wszystko, co wprawia ją w dobry humor. Już jakiś czas temu stwierdziła, że życie w stałym związku, małżeństwo i dzieci nie są dla niej, że nie tak wyobraża sobie swoją przyszłość. Cieszy się zatem nieskrępowaną wolnością, uwielbia też pracę w redakcji pisma modowego Pearl, choć stanowisko korektorki zdecydowanie ją ogranicza. W jej głowie pełno jest pomysłów na fascynujące artykuły, ale konflikt z redaktor naczelną uniemożliwia jakikolwiek rozwój. Makiaweliczny plan, jaki uknuła wraz z przyjaciółką, umożliwia jej pisanie własnych tekstów, choć pod cudzym nazwiskiem. Co więcej, dzięki tej zamianie Hanna poznaje dwóch mężczyzn, którzy będą mieli decydujący wpływ na jej losy…

Postać Hanny przybliża nam Natalia Sońska w debiutanckiej powieści „Garść pierników, szczypta Miłości”, opublikowanej nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Książka jest pisana przez samo życie, bowiem porusza tematy uniwersalne, ważne dla każdego z nas, nie odżegnując się przy tym od kwestii problematycznych i trudnych, jak na przykład maltretowanie fizyczne. Dlatego też czytelnik sięgając po lekturę może liczyć na tekst, który będzie mu bliski, który porusza wrażliwą stronę duszy, który wzmaga tęsknotę za miłością i ciepłem rodzinnego gniazda, a jednocześnie daje nadzieję, że każdy z nas może odnaleźć swoje szczęście, nawet w rzeczach małych, w każdej chwili swojego życia.

Przełożona Hanny, Marta, nie bez powodu torpeduje wszystkie pomysły dziewczyny. Nie ukrywa, że dziennikarka jest dla jej wrogiem, zaś fakt, że spotykała się ona wcześniej z mężem Marty, nie pomaga w osiągnięciu konsensusu. Co więcej, w ostatnich tygodniach małżeństwo Marty i Marka przeżywa kryzys, wywołany zdradą kobiety, dlatego też mężczyźnie najwyraźniej zależy, by się zemścić na żonie. Szuka zatem towarzystwa Hanny, pojawiając się w najmniej spodziewanych momentach i burząc jej wewnętrzny spokój. Obecność byłego kochanka dziennikarki jest też problemem dla Wiktora Olszewskiego, jednego z dwóch mężczyzn, których Hanna poznała w trakcie zbierania informacji do artykułu. Rzutki biznesmen, prezes agencji reklamowej, zaliczany do jednego ze stu najbogatszych Polaków sprawia, że Hanna traci pewność siebie, ale i ulega jego czarowi. Najwyraźniej on również poczuł coś do pięknej dziennikarki, bowiem nieustannie szuka pretekstu do spotkania. Niestety, dzięki temu pojawia się wszędzie tam, gdzie Hanna spotyka Marka, bądź fotografa, Daniela Wiśniewskiego, który jest autorem wspaniałej sesji z nią w roli modelki. Te dwuznaczne sytuacje są źródłem wielu nieporozumień i mogą zagrozić rodzącemu się powoli uczuciu. 

Wiktor jest pierwszym od wielu lat mężczyzną, który sprawia, że Hanna zaczyna poważnie myśleć o stałym związku, zaś o tym, że jest on idealnym kandydatem na partnera świadczy miłość, jaką otacza on swoich siostrzeńców. Mężczyzna jest dla nich nie tylko ukochanym wujkiem, ale i opiekunem – po tragicznej śmierci siostry bliźniaczki wychowuje on pięcioletniego Mikołaja i maleńką Oliwkę. Paradoksalnie Hanna, która nigdy nie marzyła o takich obowiązkach, szybko nawiązuje kontakt z dziećmi, a to jeszcze bardziej scala jej związek z Wiktorem. Jednak nic nie dzieje się według idealnego scenariusza Hanny, zaś pierwsze przeszkody wywołują w kobiecie liczne wątpliwości, także co do zamiarów mężczyzny wobec niej.

Czy Hanna ulegnie wreszcie Markowi, którego dążenie do odnowienia znajomości staje się problematyczne? Czy kobieta zdoła utrzymać pracę po tym, jak zdobyła się na odwagę i stanęła w obronie własnej osoby? Czy jej związek z Wiktorem przetrwa pomimo wszystkich problemów, jakie pojawiają się na ich wspólnej drodze? Na te wszystkie pytania odpowiada Natalia Sońska w ciepłej i niezwykle emocjonalnej powieści „Garść pierników, szczypta Miłości”. Mimo iż nie znajdziemy tu gwałtownych zwrotów akcji, czy plejady bohaterów, to wszystkie pojawiające się na kartach powieści postacie są starannie przemyślane, każda też wnosi swoisty zestaw cech, każda ma określone zadanie. Naszkicowana przez autorkę codzienność jest niezwykle realistyczna, stanowi słodko-gorzki zestaw przeżyć, z jakim do czynienia ma tak naprawdę każdy z nas. Może właśnie dlatego tak łatwo utożsamiamy się z bohaterami, tak szybko wczuwamy się w przeżywane przez nich emocje i takim rozczarowaniem jest fakt, że lektura kiedyś musi się skończyć. Mimo lekkiej formy, jaką nadała powieści autorka, tematy wcale lekkie nie są, zaś postawy poszczególnych osób wobec problemów pozwalają nam na własne osądy i własne sympatie wobec nich. Pewne jest, że ta debiutancka powieść zostaje w naszych sercach na długo, dając nam powód ku temu, by wypatrywać na rynku wydawniczym kolejnej książki Sońskiej, by znów zagłębić się w historię, szukając w niej nadziei na lepsze jutro.




piątek, 16 października 2015

Gościnnie: Jacek Kosiak w rozmowie z Markiem Majewskim, autorem książki „Koniak i Daktyle"

Pamiętacie znakomitą książkę „Koniak i Daktyle" Marka Majewskiego? Jej recenzje możecie znaleźć tu: klik 
Natomiast dziś, Qulturasłowa oddaje głos Markowi Majewskiemu, który zwierza się Jackowi Kosiakowi.

Marek Majewski, globtroter i artysta szukający wielkiej przygody i wolności, którą odkrył w dalekim i egzotycznym San Francisco. Tam, jako jedyny Polak, zaczął współpracę z głośnym pismem rockowym „Rolling Stone.” Był asystentem Annie Leibovitz i uczył się reporterki od Jima Marshalla, największych fotografów młodego, hippisowskiego pokolenia. Marek jest autorem III wydania kultowej już książki „Koniak i Daktyle” .

Jacek Kosiak: Jak to się stało, że w połowie lat 70-tych wylądowałeś w San Francisco? A później zabrałeś się do napisania książki, bo przecież z wykształcenia nie jesteś pisarzem, a malarzem i grafikiem?

Marek Majewski: Tak, studiowałem plakat i projektowanie. Jest to dosyć długa historia, którą rozwijam w kilku pierwszych rozdziałach. Po przyjeździe do Frisco byłem oszołomiony tym miastem i wspaniałym śródziemnomorskim klimatem. Zajęło mi kilka lat, aby przestawić się na tą Amerykę... i jakoś rozgryźć ten amerykański kapitalizm.

JK: Nie dziwi mnie to, bo - jak opisujesz już na samym początku - prosto z siermiężnej komuny wylądowałeś pod palmami egzotycznej Kalifornii.

MM: Muszę przyznać, że był to kolosalny szok kulturowy. Zobaczyłem to, co wcześniej widziałem w Polsce, ale tylko w amerykańskich filmach. A tutaj na żywo poczułem się jak w hollywoodzkim filmie...

JK: A jak poradziłeś sobie z językiem? Czy znałeś choć trochę angielski?

MM: Tak, znałem nieco z lektoratu w warszawskiej ASP, ale było to niewiele. Wujek, który zaprosił mnie do Stanów, zapisał mnie też do wieczorówki. No i po roku mogłem się jakoś porozumieć. Na tyle żeby zacząć pracę grafika w Celestial Arts - odjazdowym wydawnictwie książek i plakatów. Na warszawskiej ASP studiowałem plakat w pracowni Henryka Tomaszewkiego i znałem projektowanie. Później w „Rolling Stone”, gdzie spotkałem hippisów z wyższej półki – kolorowo, ale czysto ubranych, wykształconych w prestiżowych amerykańskich collegach - zrozumiałem co jest grane. Nie będę się za bardzo rozwodził, gdyż temat ten szczegółowo opisuję w książce... i nie chcę psuć czytelnikom lektury!

JK: A jak było z wolnością seksualną, reklamowaną sloganami „Summer of Love” czy „Make love not war” itd. Czy hippisi traktowali to serio, czy nieco z przymrużeniem oka?

MM: Myślę, że duże znaczenie miało wprowadzenie w tych latach pigułki antykoncepcyjnej. Kobiety śmielej inicjowały seksualne zbliżenia... Czasem byłem trochę zażenowany, gdy jakaś dziewczyna na party, po kilku lampkach wina, stukała mnie w ramię palcem, mówiąc: „I like you very much, let's make love together...”. Ta bezpośredniość była dla mnie zadziwiająca! Ale musiałem się z nią trochę oswoić i gdy panienka była w moim typie odpowiadałem – OK.. Lets go babe and see what happens... Your pad or mine?

JK: Zjeździłeś wzdłuż i wszerz Kalifornię. Dwanaście lat spędzonych w San Francisco udało się zmieścić na 300 stronach, tak że naprawdę jest co czytać.

MM: Obecne III wydanie jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych, którzy wydali książkę w formie kieszonkowej... I love it!

JK: Powiedz mi jeszcze jedno... Jak to było z tą trawką w San Francisco i co nakłoniło Cię do opisania tego wszystkiego? Zwłaszcza tej super wolności, zupełnie nieznanej w naszym kraju nad Wisłą.

MM: Trawka była częścią składową i sposobem bycia nie tylko hippisów, ale młodych ludzi przed 30-stką we Frisco i w całej Kalifornii. Ten stan na Zachodnim Wybrzeżu był dziwną enklawą wolności, na co z zazdrością spoglądano z miast na Wschodnim Wybrzeżu. Można to zobaczyć w filmie „Easy Riders”, którego projekcję też opisuję. Fakt że Fonda starał się nauczyć palić skręta Jacka Nicholsona... który był przecież weteranem w tych sprawach. Nawet jak policja złapała kogoś na ulicy przypalającego jointa, to delikwent nie szedł do aresztu, ale dostawał mandat 50$ (coś jak za przekroczenie szybkości) i nie był nawet wpisywany do akt kryminalnych. W ten sposób Ameryka zrozumiała, że marihuana to nie narkotyk, a raczej używka. To dziwne traktowanie wolności skłoniło mnie do napisania tej książki..... no bo w końcu to już historia.

JK: Na jednym portali znalazłem Twój album fotograficzny „Hotel Kalifornia”, coś jak tytuł tego słynnego utworu zespołu The Eagles...?

MM: Ten album fotograficzny był moim pierwszym, bo nie jestem pisarzem i fotografowanie jest dla mnie dużo łatwiejsze od pisania. W „Rolling Stone” najpierw zahaczyłem się jako grafik, a właściwie liternik. Robiłem tam ręczne liternictwo do nagłówków artykułów. Dopiero później, asystując Jimowi Marshallowi i Annie Leibovitz, przeskoczyłem do fotografii. A moją pisaninę zacząłem później, pracując jako art dyrektor w Detroit Monthly. W długie zimowe wieczory przenosiłem się pod palmy Kaliforni, pracując na jednym z pierwszych Macków.... i muszę powiedzieć, że bez tego komputera nie wiem jak bym dał radę przepisać tych kilku brulionów z tamtych czasów. Ale album fotograficzny złożyłem już na Florydzie. Pomógł mi w tym jeden z profesorów z Akademii Sztuki, gdzie dostałem angaż w 2002. W kilka lat później książka ta sprzedawała się w Stanach pod tytułem „Frisco on my mind", a w Polsce jest teraz dostępna na tabletach pod nowym tytułem „Hotel Kalifornia”.

JK: Przeglądałem ten album przed Twoim wywiadem w radio i muszę przyznać, że jest to sjesta wizualna o legendarnym Frisco lat 1970-80. Lubię dobrą czarno-białą reporterkę. Definicja tych fotogramów jest fantastyczna i myślę, że robiłeś to większym formatem klatki?

MM: Wszystko było robione w formacie 6X6 i skanowane bezpośrednio z negatywów na cyfrówkę, tak aby utrzymać kontrast i ostrość. Tych strzałów „candid” nauczył mnie sam Jim Marshall z „Rolling Stone”. W ten sposób strzelało się zdjęcia z tzw. biodra, Zresztą tak o tym mawiał Jim. Jako ciekawostkę dodam, że wtedy jeszcze pracowałem starym Pentakonem, którego obiektywy były kalibrowane na czarno-biały film i miały fantastyczną ostrość. Dlatego gorąco polecam ten album początkującym fotografom. Z opisów robienia zdjęć i sesji z Jimem Marshallem w ciemni można się dużo nauczyć. Wbrew pozorom, cyfrówka jeszcze nie dorosła do tej skali szarości i kontrastu jaki ma czarno-biały film. Pewnie dlatego większość profesjonalnych fotografów woli skanować negatywy.

JK: Jak długo asystowałeś Annie Leibovitz? Bo to nazwisko jest znane teraz na całym świecie.

MM: Pierwszy raz pomagałem Annie w sesji zdjęciowej, gdy we Frisco koncertowali Rollingstonsi. Ona wtedy strzelała okładkę z Jaggerem i Richardsem. Chłopaki nie mieli zbyt dużo czasu, a poza tym byli na dużym haju. Leibovitz zwaliła się z nimi w porze lunchu do pokoju graficznego Rolling Stone. Wykorzystała białą ścianę jako backround, mnie obarczając funkcją trzymania blendy odblaskowej. Później asystowałem jej w kilkunastu innych sesjach zdjęciowych, podpatrując jej ustawienie światła strobowego Najbardziej podobały mi się jej portrety na tle zachodu słońca, gdzie pracowała z dopełniającym fleszem. Było to małą techniczną woltyżerką, gdzie trzeba było manualnie dopasować przesłonę do szybkości migawki. Do ustawienia właściwej ekspozycji pomocne były 2-3 testowe polaroidy. Strzelała to hassellbladem, który miał wymienny polaroid-back. Dlatego ja później też zakupiłem podobną kamerę.
Bardziej zaprzyjaźniłem się z Jimem Marshallem, który pracował z naturalnym światłem lub scenicznymi światłami na koncertach rockowych. Gdy strzelał fotografie na back-stage' u, to używał małego poręcznego flesza. Jim też nauczył mnie pracy w ciemni. Chodziliśmy razem do dużej komunalnej ciemni przy Hight Asbury, gdzie było 40 powiększalników. Tam też czasem wpadała Annie Leibovitz i Baron Wolman, co opisuję w mojej książce.

JK: Widzę, że bardzo poważnie terminowałeś jako asystent. Ale powróćmy do street of San Francisco. Tam znalazłeś niepowtarzalną atmosferę do „Hotelu Kalifornia”. Zawarłeś w nim kolekcję typów z innej planety i każdy, kto go ściągnie na tablet, będzie miał prawdziwą ucztę dla oczu.

MM: Akcja na kiermaszu hippisów trwała każdej wiosny, przez dwa dni weekendu, i wtedy zamykano tam ruch uliczny. Strzelałem zdjęcia przez kilka dobrych lat, aby zebrać właściwą kolekcję stron do albumu. Opisałem to w jednym z rozdziałów w „Koniaku...”, gdzie można przeczytać, jak podchodzę do fotografowania. Muszę zaznaczyć, że już w tej fazie zdjęcia były robione pod layout, tak aby mieć tzw. „double track” na rozkładówkę. Zasugerował mi to Tony Lane, fajny dryblas z Filadelfii, po prestiżowej Akademii Sztuki (późniejszy art director Rolling Stone).
Gdy zacząłem projekt albumu najpierw koncentrowałem się na dzielnicy hippisów Hight Ashbury. Przede wszystkim dlatego, że był tam nieznany (a właściwie zakazany) w krajach komunistycznych klimat egzotyki rock and rollowych wykolejeńców. Później przeniosłem się na Castro Street do dzielnicy gejów, którzy pod koniec lat 70-tych przejęli Frisco od hippów. Oni też byli bardzo egzotyczni do fotografowania. Teraz te dwie książki uzupełniają się nawzajem. Powrócę jednak do „Koniaku...”, bo za dużo się rozgadałem o „Hotelu...”. Trzecie wydanie „Koniaku i Daktyli” jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych - wydawnictwa, z którym współpracuję. Pierwsze wydanie było jak nieoszlifowany diament, który błyszczał między kartkami. Drugiego wydania nie ruszałem, bo poszło do druku z tych samych matryc, na których było drukowane w Polsce. Drugie wydanie rozeszło się dobrze wśród emigracji postsolidarnościowej, czyli moich rówieśników. Ta polska fala miała swój kanał w telewizji, dałem tam kilka wywiadów i książka poszła jak ciepłe bułeczki. Potem miewałem trochę spraw na głowie przed przeprowadzką na Florydę. Nie miałem też zdrowia użerać się z polskimi wydawcami. Zabrałem się więc, do składania angielskiej wersji „Hotelu...”. I dopiero, gdy ten album złapał wiatr w skrzydła w Stanach, rzuciłem na rynek jego polską wersję. Miałem jeszcze trochę kłopotów z polskim korektorem, zawalił mi termin wydania na Boże Narodzenie zeszłego roku. Musiałem odebrać mu książkę i zacząć pertraktacje z Rozpisanymi. Teraz mam na rynku tandem dwóch książek. „Koniak i Daktyle” jest dostępny na tabletach i w wersji drukowanej, a „Hotel Kalifornia” na razie tylko na tabletach. Obie książki rozprowadza Azymut.

JK: Nigdy nie sądziłem, że Cię spotkam osobiście. „Koniak i Daktyle” można przeczytać jednym tchem, bo jest napisany żywym i przystępnym językiem, to nie jakiś wydumany, grafomański zakalec. A całość jest o polskim fotografie, który w poszukiwaniu wolności i przygody wylądował w egzotycznym mieście z bajki dla dorosłych. Przyznam się, że zazdroszczę Ci tej fantastycznej przygody. Pewnie Frisco wciąż jest egzotycznym Paryżem Ameryki i każdy z nas chciałby tam pojechać. Każdy, kto lubi lekkostrawną beletrystykę, może się przenieść na kilka wieczorów pod te kalifornijskie palmy. Czytając rozdział za rozdziałem po prostu czułem, że jeżdżę, a raczej pędzę po ulicach Twoim żółtym MG, wchodząc z poślizgiem w zakręt koło stacji benzynowej Shella, gdzie niedaleko mieszkałeś, tuż koło słynnego parku Golden Gate. Z perspektywy czasu, niezależnie kiedy to było, dalej jest interesujące! Czytając „Koniak...”, włóczę się bez celu po zapyziałych sklepikach na Hight Ashbury, mijając długowłosych pustelników, aby raptem wejść do „pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania”, z plakatami psychodelic. Uczestniczę w rockowych koncertach w słynnym Winterlandzie i Caw Palace, albo siedzę w garderobach koncertujących muzyków, i także przeżywam kilka trzęsień ziemi. Jedno z nich fantastycznie opisujesz. Wiozłeś wtedy film do laboratorium, aż tu nagle na ścianie budynku pokazała się głęboka rysa, a pod Twoimi nogami zafalował chodnik.

MM: Tak, to wyglądało bardzo groźnie, gdy zobaczyłem tę rysę na budynku, po której szkło zaczęło sie sypać z okien. Przez chwilę zmartwiłem się, chwytając za siatkę ogrodzenia i zastanawiając co będzie dalej...

JK: U nas w Polsce takie rzeczy się nie zdarzają, więc można się przestraszyć, czytając opis samego wydarzenia. Przejdźmy jednak do innej ciekawostki, o której prawie bym zapomniał. Zainteresowało mnie hippisowskie radio, o którym piszesz. Powiedz coś na ten temat, bo takiej wolności na falach eteru w Polsce chyba nigdy nie będzie... To graniczy niemal z anarchią.

MM: Tak, to była stacja KSAN w wymowie „kej-es-ej-en”, była to ciekawa pozostałość po latach 60-tych, kiedy to hippisi mieli swoją wolną antenę. Puszczali tam głównie rocka i bluesa Rolling Stones, Led Zeppelin, The Doors, Queen, Pink Floyd, Clapton, Hendrix, Marley, Elton, Kiss, Santana, Fleetwood Mac,The Who, Joe Cocker, Van Halen, ZZz Top, The Eagles... itd. W przerwach szedł dziennik i pogadanki o trawce. KSAN otwarcie propagowała „maryśkę”, ale też wyraźnie odcinała się od hard drugs. Przestrzegali o niebezpiecznym uzależnieniu. Spikerzy mieli luźne, wyważone głosy, a w pogadankach dla młodych ogrodników radzono jak i co sadzić, jakich używać nawozów itd. Była tam też gorąca linia dla ćpunów, którzy przedawkowali, głównie LSD. Wtedy było to legalne i trudne do właściwego dawkowania. KSAN radził, co brać i w jakich dawkach, tak jakby prowadził harcerzy na azymut. Zdarzało się, że dzwonił „denat”, który przedawkował na kwasie i ma tzw. bad trip, wydawało mu się, że zamienił się w psa i ogryza teraz kości, panicznie bojąc się wyjść na ulicę! Radio radziło: „Nie pękaj amigo, nastaw jakąś spokojną płytę, zamknij oczy i zacznij machać ogonem... i nie wyskakuj przez okno, jak poczujesz się ptakiem..., relax man, everything gona be all right”. Dla mnie to był po prostu cyrk i czasem śmiałem się w kułak z tego kabaretu na antenie. W dzienniku podawano ceny różnych używek na rynku i dyskutowano, czy ceny Acapulco Gold, dalej będą szły w górę, czy też przyjdzie stagnacja. Ostrzegano też przed różnymi szwindlami, np. że na Telegraf Ave, czyli zaraz przy znanym, lewicowym uniwerku w Berkley, jakiś cwaniak sprzedaje lewą maryśkę, wzmacnianą sprejem na karaluchy! Przestrzegali - uważajcie dzieci, bo to może być niezdrowe. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to miało miejsce. Ale to była Ameryka, gdzie jak się raz da ludziom wolność, to nie można jej potem odebrać. Oczywiście, coś takiego nie miałoby miejsca w tak siermiężnych stanach, jak Oklahoma czy North Dakota, bo Kalifornia miała swoje odrębne, niepisane prawa.

JK: W Polsce coś takiego w ogóle nie było nagłaśniane, bo hippisów traktowano jako element wywrotowy i imperialistyczny. Pierwsze wydanie „Koniaku...” przeczytałem od deski do deski. A teraz mam w ręku III wydanie z fantastyczną okładką i album ze zdjęciami. Osobiście gorąco polecam, bo to kawał historii, no bo w końcu byłeś w samym środku tych wydarzeń. Dobrym pomysłem jest mapka San Francisco, gdzie można się zorientować w topografii i okolicach tego miasta, z zaznaczonymi co ciekawszymi miejscami.

MM: Ja zaś apeluję do czytelników, młodych i starych, którzy dobrze pamiętają te kolorowe czasy, a być może i piosenkę grupy 2+1 „Kalifornia mon amour”. Ten utwór napisał mój kumpel z pisma Jazz, Marek Dutkiewcz, w czasie swojej pielgrzymki do Frisco, pod koniec lat 70-tych. So long.



Marek Majewski. Plastyk, absolwent warszawskiego ASP. W Polsce pracował w pismach „Jazz”, „Ty i Ja” i „Itd” W latach 70-tych wyemigrował do San Francisco, gdzie spędził 12 lat i jako jedyny Polak współpracował z pismem rockowym „Rolling Stone”. Był też współtwórcą nowego pisma „Artbeat”, gdzie był szefem fotograficznym. Później pracował jako art director „San Francisco magazine”, „Detroit monthly”, a w Toronto „Four Seasons” i „Sukces w Ameryce”. Tam też napisał kilka kryminałów w odcinkach dla prasy polonijnej. W 1982 został laureatem międzynarodowego konkursu na plakat ONZ. W latach 90-tych pracował w Polsce jako szef fotograficzny dla „Twojego Stylu”, przeprojektował też format graficzny „Urody”.

Jacek Kosiak. Obecnie dziennikarz radiowy. Po raz pierwszy przeczytał pierwsze wydanie książki „Koniak i Daktyle” w latach 90-tych w słynnym poznańskim akademiku Zbyszko. Niestety legendarny egzemplarz zniknął gdzieś pomiędzy pokojami 704 a 710.

 /źródło: rozpisani.pl/

piątek, 10 lipca 2015

Rozmowy z autorem - Marek Majewski "Koniak i daktyle"

Marek Majewski - z wykształcenia plastyk. Skończył ASP w Warszawie w pracowni Henryka Tomaszewskiego. W Polsce pracował w pismach „Jazz”, „Ty i Ja”, a później wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Spędził 12 lat w San Francisco, gdzie jako jedyny Polak współpracował ze znanym pismem rockowym „Rolling Stone”. W 1982 zdobył złoty medal w międzynarodowym konkursie na plakat ONZ. Był też współtwórcą artystycznego tytułu „Artbeat”. W latach 90-tych pracował dla „Twojego Stylu” i „Urody”. Wydał w USA album fotograficzny „Frisco on my mind”, który planuje wydać również w Polsce. (źródło: rozpisani.pl)




Justyna Gul: W którym momencie Pan zrozumiał, że fotografia jest tym, co chce Pan robić zawodowo?

Marek Majewski: W momencie, kiedy zacząłem wywoływać swoje filmy w ciemni fotograficznej.

Czy zawsze patrzył Pan na życie obrazami? 

Tak…. Zawsze i teraz, bo ciągle, jak każdy artysta dalej żyję obrazowo. 

Co takiego trzeba w sobie mieć, albo co musi się stać, żeby zostawić rodzinny dom w Polsce i wyruszyć w podróż, trwającą całe życie? 

Fakt, że wychowałem się w internatach i akademikach jako półsierota, pozwolił mi bez obciążeń opuścić POLSKĘ… Wyjechałem w poszukiwaniu nowej rodziny i innej OJCZYZNY.

Te pierwsze miesiące po przyjeździe do Kalifornii były trudne. Co Pana motywowało do tego, by zostać, walczyć?

Nie chciałem być mięczakiem i jednym z tych, którzy poddali się komunie.

Studia na ASP pomagały czy raczej ograniczały sposób postrzegania rzeczywistości? 

Studia artystyczne otworzyły mi nieznany i fantastyczny świat, w którym dalej przebywam ……..

W swojej książce wspomina Pan enerdowski Pentacon. Czy ma Pan jeszcze ten aparat?

Ten oryginalny Pentacon, który przywiozłem z Polski, dalej leży w moim „storage” i czasem bawię się nim jak jakąś relikwią …… naciągając puste klatki.

Poznanie Barona Wolmana było jednym z punktów przełomowych, mających wpływ na Pana dalsze losy. Można odnieść wrażenie, że takich przypadków było więcej. Jest Pan szczęściarzem, czy raczej robi Pan wszystko, żeby temu szczęściu dopomóc? 

Zapomniała Pani dodać, że przyjechałem do Frisco w czasie dekady Wodnika… mojego astrologicznego znaku?! Ciągle prowokuję szczęście,....Tak miedzy innymi poznałem moja drugą żonę, którą dosłownie ściągnąłem z wybiegu dla modelek na pokazie mody i był to jeden z tych fantastycznych przypadków! 

Którzy fotografowie mieli największy wpływ na Pana warsztat? Czy ma Pan jakiś niedościgniony wzór?

Gdy pracowałem w „Jazzie” Marek Karewicz pokazał mi, jak się wywołuje czarno białe filmy a później Jim Marshall w „Rolling Stone” i Ansel Adams, pokazali mi dużo więcej.

Według Ryszarda Kapuścińskiego, fotografowanie pozwala „zatrzymać wiecznie pędzące życie”. A na co Panu pozwala fotografia? Czego Pan w niej szuka?

Zgadzam się z Panem Kapuścińskim…. i dlatego w latach 70-tych zabrałem się do kronikarskiego strzelania fotek na ulicach Frisco, co później przerodziło się w 2500 klatek i album „Hotel Kalifornia”.

Czy „Koniak i daktyle” są próbą zatrzymania czasu? 

Nie tylko próbą, ale doskonale obrazują ten czas … czas utraconej młodości i czas, którym chciałem się podzielić z moimi czytelnikami, no bo w końcu to ja, jako jedyny Polak, byłem w środku tego Hippisowskiego Kotła, jako Andy Madżeski.

Tęskni Pan za czasami hippisów i wolnej miłości? 

Tak, bo w Polsce, pod pręgierzem katolickim, dalej mamy „moralność Pani Dulskiej”. Wiec nie tylko tęsknię, ale ciągle do nich powracam czytając fragmenty książki gloryfikującej „Summer of Love”, gdzie miłość oralna nie była grzechem śmiertelnym….!!!

Jak powstawała książka? Spisywał Pan wydarzenia na bieżąco, czy może przyszedł taki dzień, który uświadomił Panu, że warto podzielić się tym doświadczeniem i tak fascynującym życiem z innymi?

Tak spisywałem ciekawsze momenty na gorąco, aby nie zatarły się w pamięci i w ten sposób powstała Kniga Kultowa jak, „ŁUK TRYUMFALNY” Remarque`a, który z wypiekami na policzkach czytałem jeszcze w ogólniaku.

W książce dużo uwagi poświęca Pan pamiętnej wyprawie do Meksyku. Rzeczywiście zrobiła na Panu tak duże wrażenie? 

Meksyk to było „życie jak w Madrycie”; coś, czego nigdy nie przeżyłbym w kraju nad Wisłą.

Irene Cary, Joan Baez i wiele, wiele innych gwiazd uwiecznił Pan na swoich fotografiach. W książce przytacza Pan nawet kilka anegdot związanych z tymi spotkaniami. Czy jednak któraś z tych postaci szczególnie zapadła Panu w pamięć? 

Myślę, że zdjęcia Cary, przy których stałem się egzotycznym fotografem dla ekipy strzelającej o niej dokument… wtedy w jakimś sensie poczułem się gwiazdą. 

Mówi się, że każdy artysta ma swoją misję, a każde zdjęcie – historię. Co mówią Pana prace?

„K&D i Hotel Kalifornia” są kapsułką czasu, do którego przyjemnie jest wrócić. Ale teraz dla mnie to nie tylko zdjęcia, ale też grafika, do której powróciłem 10 lat temu, jako wykładowca w Akademii Sztuki w Tampie na Florydzie… no bo w końcu studiowałem plakat u Henia Tomaszewskiego, z którym piłem „brudzia” właśnie w San Francisco, które mój profesor odwiedzał razem z żona w latach 70-tych.

Jak Pan sądzi, o którym ze zdjęć, jeśli musiałby wybrać Pan jedno, będzie się mówiło za kilka, a nawet kilkadziesiąt lat?

Jest to fotka z dwoma hippisami podpierającymi ścianę domu, w którym mieszkała Jannis Joplin na Hight Ashbury. Tę fotę w stylu “candid” strzeliłem według recepty Jima Marshalla.

Aparat przeszkadza czy pomaga w poznawaniu świata?

Tutaj muszę Panią odesłać na str. #3 do mego autoportretu z filmem na oczach, przez który oglądam świat w albumie „Hotel Kalifornia”.

W jednym z wywiadów wspomniał Pan o różnicach pomiędzy polskimi a zagranicznymi sesjami. Czy ta przepaść istnieje nadal? Z czego ona może wynikać?

Tak przepaść jest kolosalna, bo nikt w Polsce nie uczy wizualizacji poprzedzającej sesję zdjęciową.

Co Pan czuł po powrocie do Polski? Czy polska rzeczywistość wciąż Pana rozczarowuje?

Za każdym razem, gdy odwiedzałem Polskę czułem, że jestem w świecie karłowatym, w którym żyją „midgety”, gdzie cała rzeczywistość jakoś się skurczyła.

Co Pan uważa za największy sukces?

Największym moim sukcesem było zrozumienie AMERYKI i nastąpiło to dopiero, gdy opuściłem na dobre FRISCO i zobaczyłem inne regiony tego olbrzymiego i fantastycznego KRAJU. Przejechałem Stany samochodem kilka razy górą i dołem.

Ukazała się Pana kolejna książka, tym razem album fotograficzny. Jakie są Pana kolejne plany wydawnicze? 

Chciałbym wydać album fotograficzny z moich podróży po Europie. 

Życzę spełnienia tych planów i bardzo dziękuję za poświęcony czas.



środa, 1 lipca 2015

Marek Majewski "Koniak i daktyle"

Tytuł: Koniak i daktyle
Autor: Marek Majewski
Wydawnictwo: Rozpisani.pl

„Popijając wciąż koniak i racząc się daktylami myślałem o moim emigracyjnym wygnaniu. (…) Wyjechałem z Polski w poszukiwaniu przygód w Kalifornii, zakazanym kraju dzieci-kwiatów. Poczułem dziwne wzruszenie i łza zakręciła mi się w oku – nigdy nie przypuszczałbym, że tu, na końcu świata, znajdę wreszcie swój HOTEL …” – pisze Marek Majewski, fotograf, autor wciągającej książki „Koniak i daktyle”. Jej lektura stanowi niepowtarzalną okazję, by przenieść się do słonecznej Kalifornii za czasów dzieci-kwiatów, wolnej miłości i wielkich szans, które trzeba było tylko umieć wykorzystać. To prawdziwa gratka nie tylko dla miłośników fotografii, dla profesjonalistów, którzy traktują zdjęcia Majewskiego jako niedościgniony wzór, ale i dla wszystkich, którzy chcą wrócić wspomnieniami do młodości, którzy chcą poczuć ten klimat, doświadczyć tego, o czym w Polce w przaśnych latach 70. tylko marzyli.
Zbiór notatek Majewskiego podkreśla kontrast pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi, różnice, których jeszcze długo nie da się zniwelować. Niezależnie od tego, czy mówimy o kraju w czasach PRL-u, czy o demokratycznej Polsce, wciąż wolność jest tak naprawę ułudą, jesteśmy bowiem ograniczeni własnymi poglądami, przekonaniami, cechuje nas niezrozumiałe zadęcie i przekonanie, że wszystko nam się należy. Majewski długo pracował na swoją pozycję w USA, ale prawda jest też taka, że w ojczystym kraju nigdy nie osiągnąłby takiego poziomu rozwoju, nigdy nie dostałby takich szans, na jakie trafił w Kalifornii.
Prace emigranta zza żelaznej kurtyny określano mianem „very heavy stuff”; już nawet jako początkujący fotograf zwracał uwagę swoim wyczuciem kompozycji i nieodłącznym starym, enerdowskim Pentakonem 6x6. Zaproszenie od wujka zamieszkałego niedaleko San Francisco, w Redwood City, staje się dla rzutkiego absolwenta ASP biletem do nowego życia. Przygodę z fotografią zaczął od słynnej dzielnicy hippisów Haight-Ashbury i stosunkowo szybko dał się zauważyć w artystycznym środowisku. Pracował dla znanego magazynu „Rolling Stone”, dla „Vanity Fair” czy ”Focusa”, miał nawet „romans” z magazynem, który usilnie starał się naśladować „Playboya”, czyli dla „Flinga”. To właśnie wówczas przeżył niezapomnianą podróż do Meksyku, to tam zobaczył, skąd bierze się najpiękniejsze dziewczyny o uwodzicielskich kształtach…
W swojej karierze pracował z najlepszymi, ale też fotografował największe gwiazdy sceny muzycznej i filmowej, jak Carlosa Santanę, gwiazdę amerykańskiego popu, Joan Baez, czy znaną z kultowego filmu „Fleshdance” Irene Cara. Czytając wspomnienia Majewskiego można odnieść wrażenie, że kariera kalifornijskiego fotografa kręci się wokół narkotyków, piersiastych modelek łasych na szybkie samochody, wernisaży, wystaw i przyjęć oraz koncertów, które autor wspomina z tęsknotą. Wraz z nim szalejemy na występach największych wokalistów i grup tamtych czasów, jak The Rolling Stones, The Who czy Capton, palimy skręty, zapijamy wszystko koniakiem i zagryzamy wysuszonymi na słońcu daktylami. Taki styl życia, barwny, elektryzujący, nie przeszkadzał jednak Majewskiemu w robieniu zdjęć, które trafiały na okładki poczytnych magazynów, które przyciągały tłumy.
Majewski w pewnym sensie stał się kronikarzem tamtych czasów, zamykając na kartach książki lata, które niestety już nie wrócą oraz ludzi, którzy niczym barwne motyle dawno przeminęli. Pozostała jednak wspaniała historia, którą czyta się z zapartym tchem, która budzi respekt wobec niepodważalnego talentu autora, a także … tęsknotę za wolnością. Dużym atutem książki jest wspomniany klimat, który udało jest Majewskiemu wiernie oddać, a także oryginalny język, daleki od zadęcia czy fałszu. Wszystko to składa się na opowieść o dobrych czasach, przepełnionych seksem, towarzyskimi spotkaniami, wytężoną pracą i samorozwojem. Opowieść, jaką chce się czytać, choć w serca wkrada się tęsknota za takim życiem, za przekonaniem, że nie ma rzeczy niemożliwych, że dobry „stuff” i samozaparcie, a także odrobina szczęścia wystarczą, by robić to, co się kocha, co napawa nas dumą.




czwartek, 30 maja 2013

Nora Roberts "Letnie rozkosze"

Tytuł: Letnie rozkosze
Autor: Nora Roberts
Wydawnictwo: MIRA









„Miłość ma niejedno imię”. „Od miłości do nienawiści jeden krok”. „Kto się lubi, ten się czubi”. Te stwierdzenia, choć dla wielu brzmiące zbyt banalnie, by zasługiwały na powtarzanie, są jednak prawdziwe. Przekonujemy się o tym każdego dnia obserwując otaczającą nas rzeczywistość, nawiązując znajomości i romanse, bądź też rozstając się w emocjach. Nie od dziś wiadomo, że życie bywa nieprzewidywalne, trzyma w zanadrzu szereg niespodzianek i potrafi nas zaskoczyć. Dlatego też najlepsze scenariusze to te, które są pisane przez życie.

Nora Roberts, poczytna pisarka, autorka wielu bestsellerów, wie o tym doskonale i dlatego jej powieści odnoszą spektakularny sukces. Ujmują nie tylko swoją prostotą, ale właśnie historiami, które mogą zdarzyć się każdemu. Identyfikując się z bohaterami puszczamy wodze fantazji i podążając za fabułą kochamy, cierpimy, śmiejemy się i płaczemy. Tym razem nie będzie smutku, ale nie ominą nas negatywne emocje (a nawet ślepa furia). „Letnie rozkosze” Nory Roberts, opublikowane nakładem wydawnictwa MIRA, to dwie historie, których lektura sprawi nam wielką przyjemność nie tylko latem, ale zawsze wtedy, kiedy zatęsknimy za miłością która rozpala, za ścinającym z nóg pożądaniem i za obietnicą wspólnego życia. 

Pierwszy tekst „Wywiad z potworem” to fascynująca opowieść o pisarzu, autorze horrorów, mistrzu narracyjnych niedopowiedzeń, który od wielu lat intryguje środowisko wydawnicze i samych czytelników. Hunter Brown od kilku lat uchodzi za mistrza gatunku, ma na swoim koncie kilka bestsellerów, a mimo to jego twarz pozostaje nieznana. Kim jest pisarz, który z zimną precyzją bada najciemniejsze zakątki ludzkiego umysłu ożywiając tkwiące tam demony? Czy rzeczywiście jest samotnikiem, który mieszka z wilkami, jak mówi się o nim wśród zainteresowanych? Tego właśnie pragnie dowiedzieć się Lee Radcliffe, dziennikarka popularnego magazynu „Celebrity”. 

Wychowana w duchu powściągliwości, przygotowana do tego by brylować na salonach i stać się przykładną żoną kilka lat temu odrzuciła wszystko, chcąc zachować niezależność i realizować marzenie o pisaniu. Wciąż zmaga się z niskim poczuciem własnej wartości pisząc powieść, która nigdy nie ma ujrzeć światła dziennego. Odnalazła się jednak doskonale w redakcji, w bezpiecznym świecie, w którym nikt nie może zarzucić jej braku talentu. Dlatego też wywiad z tajemniczym Hunterem Brownem jest jej osobistym wyzwaniem i sposobem, by wreszcie udowodniła rodzicom, że osiągnęła samodzielnie tak wielki sukces. 

Jedyny sposób, by poznać twarz autora, to udać się na zjazd pisarzy we Flagstaff, w którym ponoć Mistrz ma uczestniczyć. Kobieta nie spodziewa się jednak niespodzianki, którą szykuje jej los. Dostanie szansę, by przeprowadzić swój wywiad, ale tylko wówczas, kiedy spędzi z mężczyzną dwa tygodnie na kempingu w Oak Creek Canyon. A tam, w lesie, pod namiotem, wszystko może się zdarzyć …

„Pewnego lata” to kolejna opowieść, która niejako odsłania przed nami kulisy medialnego świata. Tym razem poznajemy branżę fotograficzną i to od najlepszej strony. Autorka przedstawia nam bowiem Shade`a, fotografa specjalizującego się w zdjęciach reportażowych, nominowanego do wielu nagród. Jego zdjęcia z Libanu, Laosu czy Ameryki Środkowej porażają swoim pięknem oraz uwidaczniają profesjonalizm ich autora. 

Bryan Mitchell jest przeciwieństwem surowego, powściągliwego mężczyzny. Jej specjalnością były dotąd portrety gwizd rocka i VIP-ów, niezbyt poważane przez Shade`a. Pochodzą jakby z dwóch światów, reprezentują dwa style, dwa charakteru i dwa skrajnie różne podejścia do życia. Jak poradzą sobie podczas wspólnej pracy?

Jedno z wydawnictw wpadło na intrygujący pomysł – planuje stworzyć ilustrowane studium Ameryki i do wykonania zadania wybrało właśnie wspomnianą dwójkę. Bryan i Shade mają spędzić ze sobą trzy miesiące przemierzając tysiące kilometrów i utrwalając rzeczy warte zobaczenia i zapamiętania. Czy owocem ich wspólnej podróży będzie tylko album?

Nora Roberts w „Letnich rozkoszach” po raz kolejny udowodniła, że nie ma konkurencji w miłosnej tematyce. Udaje jej się przy tym zachować równowagę pomiędzy sferą duchową a erotyczną, wplatając wątki romansowe w prostą choć intrygującą fabułę, dzięki czemu jej powieści dalekie są od banału. Dają natomiast nadzieję na wielką miłość, która może na nas czekać w każdym momencie życia.