czwartek, 22 października 2015

Nela - mała reporterka Tytuł: „Przygodnik 2015 /2016. 365 dni dookoła świata z Nelą”

Autor: Nela - mała reporterka
Wydawnictwo: Burda Książki

Kenia, Kambodża, Tajlandia, a może Finlandia? Gdzie wyruszysz w najbliższą podróż? Mówisz, że to niemożliwe? Że nie wiesz, jak się porozumiesz w obcym kraju, jak się tam dostaniesz, a także co masz spakować? Od tej chwili możesz przestać się już martwić takimi drobiazgami, podobnie jak i tym, że nie starczy ci czasu na realizację najważniejszych zadań, że zapomnisz o urodzinach przyjaciółki czy klasówce z polskiego. Niestety nie każdy z ma możliwość zatrudnienia osobistej asystentki, każdy natomiast może zorganizować swój dzień i przeżyć przy tym niesamowitą przygodę z Nelą. 

Jeśli jeszcze nie znasz tej niesamowicie odważnej i inteligentnej oraz ciekawej świata dziewczynki, to koniecznie musisz sięgnąć po „Przygodnik 2015 /2016. 365 dni dookoła świata z Nelą”. Opublikowany nakładem wydawnictwa Burda Książki kalendarz, to nie tylko typowy terminarz, ale również zaproszenie do świata nauki i dobrej zabawy. Dzięki wpisom Neli nie tylko odbędziesz wiele fascynujących podróży, poznasz podstawowe słowa w obcym języku, cechy charakterystyczne dla danego kraju, ale będziesz mógł również rozwijać się twórczo, rysować, rozwiązywać liczne quizy, a nawet … złożyć życzenia czarnemu kotu. To doskonała pozycja dla każdego ucznia szkoły podstawowej, choć jestem przekonana, że i starsi bracia bądź siostry będą zazdrościć tak wspaniałego kalendarza. Kto wie, może zaprosisz ich do wspólnej zabawy i już dziś zaczniecie planować podróż życia?

W Przygodniku znalazło się miejsce na wpisanie planu lekcji oraz zajęć dodatkowych, na autografy klasowych przyjaciół czy też rysunek skarbów, które chciałbyś odkryć. Już we wrześniu, wraz z Nelą, możesz rozpocząć przygotowania do wyprawy do Kenii, gdzie już od połowy sierpnia zbierają się stada zwierząt. Dowiesz się, czym jest migracja, czym różni się zebra od antylopy gnu, a także nauczysz się kilku słówek w języku suahili. Z kolei październik to najlepszy czas, by dowiedzieć się, jak wiele sekretów skrywa Kambodża - jedną z tych tajemnic jest świątynia Angkor Wat. W listopadzie wciąż pozostaniesz w Azji, bowiem przedostaniesz się wraz z Nelą do Tajlandii, a nawet narysujesz flagę kraju i poznasz głowę państwa. 

W grudniu odwiedzisz wioskę Świętego Mikołaja, gdzie zobaczysz z bliska prawdziwe renifery. Będziesz oczywiście mógł napisać list do Świętego Mikołaja (zastanów się już teraz, co chciałbyś dostać?), a także upiec pyszne, świąteczne pierniczki. W nowym roku możesz zacząć planować kolejne podróże – na przykład do Azji, na Sri Lankę, gdzie poszukasz wieloryba, czy w Chinach, gdzie znów przeżyjesz obchody Nowego Roku – Chiński Nowy Rok jest tam bowiem obchodzony hucznie dopiero w lutym. 

2016 rok będzie rokiem podróży, bowiem już w marcu warto wyruszyć na Filipiny, gdzie od stycznia do maja można zobaczyć rekiny wielorybie. Kolejne miesiące przynoszą wyprawy do Indonezji, Wietnamu czy Maroka. W przerwach pomiędzy podróżami możesz zanotować w Przygodniku wszystko, co miłego spotka cię w danym dniu, rozwiązać zagadkę, narysować zebrę czy bobra, a nawet – przy pomocy załączonych naklejek – wyrazić siebie, podsumować dzień lub przesłać wiadomość przyjaciółce. 

Wszystko to dzięki Neli i jej Przygodnikowi – pozycji dla tych, którzy chcą wiedzieć więcej, przeżyć więcej i nie boja się żadnych wyzwać. Dzięki kalendarzowi już nigdy nie będziesz musiał tłumaczyć się z niewykonanego zadania, podstawowe obowiązki zmienią się w przyjemności, zaś oceny poprawią się w mgnieniu oka. To doskonały pomysł zarówno dla ciebie, jak i na prezent dla bliskiej osoby, bowiem dzięki Neli zwykły dzień zamienia się w niezapomnianą przygodę. Czeka cię wyjątkowy rok spędzony w towarzystwie przyjaciół oraz egzotycznych zwierząt, egzotycznych smakołyków i tajemnic, które wciąż czekają na odkrycie. Jeśli zatem chcesz dowiedzieć się, dlaczego niedźwiedź polarny nigdy nie poluje na pingwiny, co oznacza słówko „Jambo” oraz spakować wszystko, co niezbędne w podróży do Finlandii, koniecznie sięgnij po Przygodnik …



wtorek, 20 października 2015

Wojciech Motylewski "Skarby cara Aleksandra"

Tytuł: Skarby cara Aleksandra

Autor: Wojciech Motylewski
Wydawnictwo: Psychoskok


„[...] nigdy nie dostrzegamy skarbów, które mamy przed oczyma. A wiesz, dlaczego tak się dzieje? Bo ludzie nie wierzą w skarby” – pisał Paulo Coelho nie wiedząc nawet, jak bardzo się myli w kwestii wiary w prawdopodobieństwo odszukania zaginionych dzieł sztuki, kosztowności czy monet zakopanych głęboko w ziemi, ukrytych w murach, piwnicach czy strychach. Historia „Złotego pociągu”, rzekomo odnalezionego na terenie powiatu wałbrzyskiego pokazuje, że wciąż nie tylko marzymy o odkryciu skarbów, ale również aktywnie ich poszukujemy.

Pragnienie nagłego wzbogacenia się, ale również przeżycia przygody, towarzyszy ludziom od wieków. Skarby nęcą niezależnie od epoki, budzą gwałtowne emocje, stają się również przyczyną waśni, a nawet tragedii. A jak kwestia owych skarbów wygląda u Wojciecha Motylewskiego, autora „Skarbów cara Aleksandra”, historyczno-przygodowej powieści, opublikowanej nakładem wydawnictwa Psychoskok? Autor postanowił zabrać czytelnika do XIX w., starając się jak najwierniej odtworzyć szczegóły życia warmińskiej społeczności, wiele uwagi poświęcając na nakreślenie historycznego tła wydarzeń. Ma to duże znaczenie, bowiem to właśnie niespokojne czasy determinują wiele ludzkich zachowań oraz stają się pośrednią przyczyną ukrycia tytułowych skarbów. Już sam temat rozpalić winien tych czytelników, którzy pasjonują się Napoleonem, bataliami oraz polityczno-gospodarczymi układami. To również lektura dla tych, którzy skrycie marzą o odkryciu pozostawionych przez minione pokolenia cennych przedmiotów, którzy w książkach szukają dreszczyku emocji i niezapomnianych wrażeń. I choć pierwsze kilkanaście stron powieści rozczarowuje, to na cierpliwych czeka nagroda – akcja nabiera tempa, zaś bohaterowie porzucają domowo-ciążowe tematy i zajmują się tym, co budzi prawdziwe pożądanie – ukrytymi w skrzyni monetami…

Ów skarb został ukryty przez żołnierzy rosyjskiego cara niedaleko Praslit, na Warmii. Tereny te został nieprzypadkowo obrane przez autora na miejsce akcji i miejsce ukrycia skrzyni. To na tych terenach miała miejsce słynna bitwa pod Frydlandem, stoczona w czerwcu 1807 roku pomiędzy wojskami napoleońskimi a Imperium Rosji. Zwycięstwo w starciu leżało po stronie oddziałów należących do Napoleona, które pokonały armię rosyjską generała Bennigsena. W efekcie tej klęski cesarz Aleksander I został zmuszony do podpisania pokoju, zaś jednym ze skutków bitwy było utworzenie Księstwa Warszawskiego. To właśnie wycofujący się, ranni żołnierze cara pozostawili wśród lasu zakopaną skrzynię, o której wiedział tylko rolnik, który znalazł ich umierających. Jeden z nich nie przeżył drogi do chaty, drugi – złożony gorączką – majaczył coś o skrzyni i Aleksandrze. Zapewne nikt nie wziąłby wypowiadanych w malignie słów poważnie, gdyby nie złote monety, którymi mężczyzna odwdzięczył się za opiekę. 

Skarbu tego wyrusza szukać właściciel lokalnej kuźni, Albert Giersz, dawniej osobisty kurier Napoleona, teraz zwykły członek lokalnej społeczności, usiłujący uczciwie zarobić na chleb. Mimo iż kuźnia zaczyna przynosić dochody, to rodzina kowala żyje jednak skromnie, na dodatek jego żona spodziewa się dziecka. W ciąży jest też dziewczyna, a wkrótce małżonka syna, nic zatem dziwnego, że wizja skarbu rozpala wyobraźnię Alberta, jego szwagra Stefana, mieszkańca Dobrego Miasta, a także swata Antoniego Banderskiego. Czy poszukiwaczom uda się dotrzeć do skarbu, zanim ktoś ich ubiegnie? Atmosferę podgrzewa napaść na Ignacego – mężczyznę stanowiącego klucz do zagadki skarbu oraz dziwne zachowanie sąsiada chorego, Grzegorza, któremu Albert od chwili poznania nie potrafi zaufać.

„Skarby cara Aleksandra” to lekka powieść, w której jednak kryją się głębokie wartości, takie jak lojalność czy patriotyzm. Wątki miłości i zdrady tylko dodają książce smaku, choć trudno nie dostrzec, że to poszukiwanie skarbu odgrywa tu główną rolę. Tajemnicza postać mnicha pojawiającego się w towarzystwie lokalnego księdza, wprowadza czytelnika w dezorientację i burzy koncepcję przyszłych wydarzeń. Mimo iż bohaterowie Motylewskiego są dość charakterystyczni i łatwi do przewidzenia, jeśli chodzi o dokonywane wybory oraz postępowanie, to jednak ta ich jednowymiarowość nie przeszkadza. Przeciwnie – dodaje im uroku, zaś postawy Alberta czy Maurycego i ich opiekuńczość wobec kobiet wzrusza i budzi sympatię. 

Książka jest kolejną - po „Kurierze Napoleona” - powieścią autora, w której nawet znajdziemy kilka zdań w ramach nawiązania do poprzedniej publikacji. Śmiało zatem możemy zacząć naszą przygodę a Albertem i skarbami od odkrywania monet cara Aleksandra. Warto dokładnie zapoznać się z historią i zaangażować w lekturę, bowiem na horyzoncie majaczy kolejna wyprawa. Kto wie, może już niedługo znów wyruszymy na poszukiwanie – tym razem skarbów zatopionych w jeziorze Tonka!

niedziela, 18 października 2015

Aleksander Janowski „Tłumacz – reportaż z życia”

Tytuł: Tłumacz – reportaż z życia
Autor: Aleksander Janowski
Wydawnictwo: Psychoskok

„Ile trudności i nieporozumień można by uniknąć, ile czasu oszczędzić, oddając sprawy w zaufane ręce tłumacza” – twierdził niemiecki pisarz Friedrich von Gentz, a te słowa doskonale oddają charakter pracy tłumacza, który – z jednej strony powinien odwzorowywać przekazywane treści, z drugiej jednak, proces ten winien przypominać akt twórczy. Nie wspominając już o tym, że niekiedy bywa tak, iż tłumacz jest człowiekiem bardziej światłym, bardziej świadomym konsekwencji wypowiadanych słów, niż sam mówca …

O tym, jak naprawdę wygląda praca tłumacza, o żmudnej drodze dochodzenia do mistrzostwa, o ciężkich czasach wojny, o powojennych partyjnych układach, o wydarzeniach rozgrywających się w marcu 1968 roku oraz o wielu innych – zarówno smutnych, jak i zabawnych momentach życia opowiada czytelnikom Aleksander Janowski w książce „Tłumacz – reportaż z życia”. Opublikowana nakładem wydawnictwa Psychoskok pozycja to nie tylko napisane pięknym językiem wspomnienia z barwnego życia autora, ale również szereg wskazówek przydatnych zarówno dla tych, którzy chcą pracować jako tłumacz, jak i dla tych, którzy pragną sukcesu. Recepta? Praca, praca i jeszcze raz praca, w połączeniu z otwartym umysłem i unikaniu postaw konformistycznych. To lektura obowiązkowa dla każdego, kto pragnie wytchnienia i ucieczki przed zalewającym rynek książki komercjalizmem, kto pragnie lektury głębszej, poruszającej istotne tematy, wartej przemyśleń. 

Urodzony w miasteczku granicznym niedaleko Nowogródka, dorastał wśród ludności białoruskiej, polskiej i żydowskiej, chłonąc tę wielokulturowość i nie będąc świadomym, że zdeterminuje ona późniejsze jego życie. Mimo iż w rubryce „narodowość” widniał jako „Białorusin”, udało mu się ukończyć Rosyjską Szkołę Średnią, szlifując język i już wówczas dając dowody swojej pracowitości oraz ogromnego potencjału. Po stracie ojca, wcielonego do Armii Wojska Polskiego, wychował się pod opieką matki i nie zmienił tego nawet fakt, iż informacja o śmierci okazała się fałszywa. Wiadomość z Czerwonego Krzyża, że ojciec nie tylko ma się dobrze, ale mieszka w Polsce w Nowej Rudzie w Dolnej Silesii była prawdziwym zaskoczeniem, podobnie zresztą jak zaproszenie na pobyt czasowy i sama wizyta małego Olka w kraju, gdzie sklepy są pełne towarów, gdzie nie ma wszechobecnej propagandy.

Kolejne lata okazują się przełomowe dla młodego chłopca za sprawą historycznego wydarzenia, jakim była śmierć Generalissimusa Josifa Wissarionowicza Stalina oraz ogłoszonej repatriacji do Polski … To zaledwie kilka faktów z burzliwego życia bohatera, który wyjeżdżając z rodzimej wioski wyłącznie z podręcznikiem algebry i otrzymanym w prezencie od matki tomem Puszkina, zdołał wspiąć się na wyżyny sztuki, jaką jest tłumaczenie.

Czytamy o konsekwencjach nieporozumienia, związanego z przeżyciem rodziny (również ojciec Olka był przekonany, że nie przeżyli bombardowania), o zmianie obywatelstwa na polskie, o nauce w Liceum Ogólnokształcącym w Nowej Rudzie i pracy w charakterze inwentaryzatora, czyli kontrolera sklepów i restauracji, od której bohater zaczął swoją karierę zawodową. Niezwykle interesujący jest opis okresu, w którym bohater uczęszczał do Państwowej Szkoły Górniczej oraz pierwszych kroków w zawodzie tłumacza. Czytamy również o wydarzeniach marca 1968 roku, tj. o kryzysie politycznym zapoczątkowanym demonstracjami studenckimi oraz o uznaniu trybu życia Olka, za „pasożytniczy” przez ówczesne władze. Kolejne lata przynoszą pracę na stanowisku młodszego redaktora w sekcji rosyjskiej Polskiej Agencji Interpress oraz nowe umiejętności – tzw. kabinowca i pracę z Igorem Zakrzewskim z Polskiej Agencji Prasowej, którego autor uważa za „wzór wysoce kulturalnego człowieka i tłumacza”. Stopniowo, krok po kroku, zdobywając nowe doświadczenia, szkoląc nieustannie język, autor staje się jednym z „ludzi predysponowanych do świadczenia najwyższej klasy usług tłumaczeniowych dla kierownictwa partyjno-państwowego kraju”, czyli pracownikiem Bura Tłumaczy Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

„Tłumacz …” Aleksandra Janowskiego to porywająca historia życia pełnego zwrotów akcji i ważkich wydarzeń, również tych, o krajowym i ponadnarodowym zasięgu. Dzięki cierpliwości, wytrwałości oraz konsekwencji w działaniu, bohater-autor miał szansę uczestniczyć w przełomowych wydarzeniach, rozmawiać z osobami znanymi z pierwszych stron gazet (o słynnym zdjęciu z Gierkiem i Breżniewem nawet nie wspominając). Książkę pożera się łapczywie, zaś jedynym rozczarowaniem są słowa „Koniec tomu pierwszego”…



piątek, 16 października 2015

Gościnnie: Jacek Kosiak w rozmowie z Markiem Majewskim, autorem książki „Koniak i Daktyle"

Pamiętacie znakomitą książkę „Koniak i Daktyle" Marka Majewskiego? Jej recenzje możecie znaleźć tu: klik 
Natomiast dziś, Qulturasłowa oddaje głos Markowi Majewskiemu, który zwierza się Jackowi Kosiakowi.

Marek Majewski, globtroter i artysta szukający wielkiej przygody i wolności, którą odkrył w dalekim i egzotycznym San Francisco. Tam, jako jedyny Polak, zaczął współpracę z głośnym pismem rockowym „Rolling Stone.” Był asystentem Annie Leibovitz i uczył się reporterki od Jima Marshalla, największych fotografów młodego, hippisowskiego pokolenia. Marek jest autorem III wydania kultowej już książki „Koniak i Daktyle” .

Jacek Kosiak: Jak to się stało, że w połowie lat 70-tych wylądowałeś w San Francisco? A później zabrałeś się do napisania książki, bo przecież z wykształcenia nie jesteś pisarzem, a malarzem i grafikiem?

Marek Majewski: Tak, studiowałem plakat i projektowanie. Jest to dosyć długa historia, którą rozwijam w kilku pierwszych rozdziałach. Po przyjeździe do Frisco byłem oszołomiony tym miastem i wspaniałym śródziemnomorskim klimatem. Zajęło mi kilka lat, aby przestawić się na tą Amerykę... i jakoś rozgryźć ten amerykański kapitalizm.

JK: Nie dziwi mnie to, bo - jak opisujesz już na samym początku - prosto z siermiężnej komuny wylądowałeś pod palmami egzotycznej Kalifornii.

MM: Muszę przyznać, że był to kolosalny szok kulturowy. Zobaczyłem to, co wcześniej widziałem w Polsce, ale tylko w amerykańskich filmach. A tutaj na żywo poczułem się jak w hollywoodzkim filmie...

JK: A jak poradziłeś sobie z językiem? Czy znałeś choć trochę angielski?

MM: Tak, znałem nieco z lektoratu w warszawskiej ASP, ale było to niewiele. Wujek, który zaprosił mnie do Stanów, zapisał mnie też do wieczorówki. No i po roku mogłem się jakoś porozumieć. Na tyle żeby zacząć pracę grafika w Celestial Arts - odjazdowym wydawnictwie książek i plakatów. Na warszawskiej ASP studiowałem plakat w pracowni Henryka Tomaszewkiego i znałem projektowanie. Później w „Rolling Stone”, gdzie spotkałem hippisów z wyższej półki – kolorowo, ale czysto ubranych, wykształconych w prestiżowych amerykańskich collegach - zrozumiałem co jest grane. Nie będę się za bardzo rozwodził, gdyż temat ten szczegółowo opisuję w książce... i nie chcę psuć czytelnikom lektury!

JK: A jak było z wolnością seksualną, reklamowaną sloganami „Summer of Love” czy „Make love not war” itd. Czy hippisi traktowali to serio, czy nieco z przymrużeniem oka?

MM: Myślę, że duże znaczenie miało wprowadzenie w tych latach pigułki antykoncepcyjnej. Kobiety śmielej inicjowały seksualne zbliżenia... Czasem byłem trochę zażenowany, gdy jakaś dziewczyna na party, po kilku lampkach wina, stukała mnie w ramię palcem, mówiąc: „I like you very much, let's make love together...”. Ta bezpośredniość była dla mnie zadziwiająca! Ale musiałem się z nią trochę oswoić i gdy panienka była w moim typie odpowiadałem – OK.. Lets go babe and see what happens... Your pad or mine?

JK: Zjeździłeś wzdłuż i wszerz Kalifornię. Dwanaście lat spędzonych w San Francisco udało się zmieścić na 300 stronach, tak że naprawdę jest co czytać.

MM: Obecne III wydanie jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych, którzy wydali książkę w formie kieszonkowej... I love it!

JK: Powiedz mi jeszcze jedno... Jak to było z tą trawką w San Francisco i co nakłoniło Cię do opisania tego wszystkiego? Zwłaszcza tej super wolności, zupełnie nieznanej w naszym kraju nad Wisłą.

MM: Trawka była częścią składową i sposobem bycia nie tylko hippisów, ale młodych ludzi przed 30-stką we Frisco i w całej Kalifornii. Ten stan na Zachodnim Wybrzeżu był dziwną enklawą wolności, na co z zazdrością spoglądano z miast na Wschodnim Wybrzeżu. Można to zobaczyć w filmie „Easy Riders”, którego projekcję też opisuję. Fakt że Fonda starał się nauczyć palić skręta Jacka Nicholsona... który był przecież weteranem w tych sprawach. Nawet jak policja złapała kogoś na ulicy przypalającego jointa, to delikwent nie szedł do aresztu, ale dostawał mandat 50$ (coś jak za przekroczenie szybkości) i nie był nawet wpisywany do akt kryminalnych. W ten sposób Ameryka zrozumiała, że marihuana to nie narkotyk, a raczej używka. To dziwne traktowanie wolności skłoniło mnie do napisania tej książki..... no bo w końcu to już historia.

JK: Na jednym portali znalazłem Twój album fotograficzny „Hotel Kalifornia”, coś jak tytuł tego słynnego utworu zespołu The Eagles...?

MM: Ten album fotograficzny był moim pierwszym, bo nie jestem pisarzem i fotografowanie jest dla mnie dużo łatwiejsze od pisania. W „Rolling Stone” najpierw zahaczyłem się jako grafik, a właściwie liternik. Robiłem tam ręczne liternictwo do nagłówków artykułów. Dopiero później, asystując Jimowi Marshallowi i Annie Leibovitz, przeskoczyłem do fotografii. A moją pisaninę zacząłem później, pracując jako art dyrektor w Detroit Monthly. W długie zimowe wieczory przenosiłem się pod palmy Kaliforni, pracując na jednym z pierwszych Macków.... i muszę powiedzieć, że bez tego komputera nie wiem jak bym dał radę przepisać tych kilku brulionów z tamtych czasów. Ale album fotograficzny złożyłem już na Florydzie. Pomógł mi w tym jeden z profesorów z Akademii Sztuki, gdzie dostałem angaż w 2002. W kilka lat później książka ta sprzedawała się w Stanach pod tytułem „Frisco on my mind", a w Polsce jest teraz dostępna na tabletach pod nowym tytułem „Hotel Kalifornia”.

JK: Przeglądałem ten album przed Twoim wywiadem w radio i muszę przyznać, że jest to sjesta wizualna o legendarnym Frisco lat 1970-80. Lubię dobrą czarno-białą reporterkę. Definicja tych fotogramów jest fantastyczna i myślę, że robiłeś to większym formatem klatki?

MM: Wszystko było robione w formacie 6X6 i skanowane bezpośrednio z negatywów na cyfrówkę, tak aby utrzymać kontrast i ostrość. Tych strzałów „candid” nauczył mnie sam Jim Marshall z „Rolling Stone”. W ten sposób strzelało się zdjęcia z tzw. biodra, Zresztą tak o tym mawiał Jim. Jako ciekawostkę dodam, że wtedy jeszcze pracowałem starym Pentakonem, którego obiektywy były kalibrowane na czarno-biały film i miały fantastyczną ostrość. Dlatego gorąco polecam ten album początkującym fotografom. Z opisów robienia zdjęć i sesji z Jimem Marshallem w ciemni można się dużo nauczyć. Wbrew pozorom, cyfrówka jeszcze nie dorosła do tej skali szarości i kontrastu jaki ma czarno-biały film. Pewnie dlatego większość profesjonalnych fotografów woli skanować negatywy.

JK: Jak długo asystowałeś Annie Leibovitz? Bo to nazwisko jest znane teraz na całym świecie.

MM: Pierwszy raz pomagałem Annie w sesji zdjęciowej, gdy we Frisco koncertowali Rollingstonsi. Ona wtedy strzelała okładkę z Jaggerem i Richardsem. Chłopaki nie mieli zbyt dużo czasu, a poza tym byli na dużym haju. Leibovitz zwaliła się z nimi w porze lunchu do pokoju graficznego Rolling Stone. Wykorzystała białą ścianę jako backround, mnie obarczając funkcją trzymania blendy odblaskowej. Później asystowałem jej w kilkunastu innych sesjach zdjęciowych, podpatrując jej ustawienie światła strobowego Najbardziej podobały mi się jej portrety na tle zachodu słońca, gdzie pracowała z dopełniającym fleszem. Było to małą techniczną woltyżerką, gdzie trzeba było manualnie dopasować przesłonę do szybkości migawki. Do ustawienia właściwej ekspozycji pomocne były 2-3 testowe polaroidy. Strzelała to hassellbladem, który miał wymienny polaroid-back. Dlatego ja później też zakupiłem podobną kamerę.
Bardziej zaprzyjaźniłem się z Jimem Marshallem, który pracował z naturalnym światłem lub scenicznymi światłami na koncertach rockowych. Gdy strzelał fotografie na back-stage' u, to używał małego poręcznego flesza. Jim też nauczył mnie pracy w ciemni. Chodziliśmy razem do dużej komunalnej ciemni przy Hight Asbury, gdzie było 40 powiększalników. Tam też czasem wpadała Annie Leibovitz i Baron Wolman, co opisuję w mojej książce.

JK: Widzę, że bardzo poważnie terminowałeś jako asystent. Ale powróćmy do street of San Francisco. Tam znalazłeś niepowtarzalną atmosferę do „Hotelu Kalifornia”. Zawarłeś w nim kolekcję typów z innej planety i każdy, kto go ściągnie na tablet, będzie miał prawdziwą ucztę dla oczu.

MM: Akcja na kiermaszu hippisów trwała każdej wiosny, przez dwa dni weekendu, i wtedy zamykano tam ruch uliczny. Strzelałem zdjęcia przez kilka dobrych lat, aby zebrać właściwą kolekcję stron do albumu. Opisałem to w jednym z rozdziałów w „Koniaku...”, gdzie można przeczytać, jak podchodzę do fotografowania. Muszę zaznaczyć, że już w tej fazie zdjęcia były robione pod layout, tak aby mieć tzw. „double track” na rozkładówkę. Zasugerował mi to Tony Lane, fajny dryblas z Filadelfii, po prestiżowej Akademii Sztuki (późniejszy art director Rolling Stone).
Gdy zacząłem projekt albumu najpierw koncentrowałem się na dzielnicy hippisów Hight Ashbury. Przede wszystkim dlatego, że był tam nieznany (a właściwie zakazany) w krajach komunistycznych klimat egzotyki rock and rollowych wykolejeńców. Później przeniosłem się na Castro Street do dzielnicy gejów, którzy pod koniec lat 70-tych przejęli Frisco od hippów. Oni też byli bardzo egzotyczni do fotografowania. Teraz te dwie książki uzupełniają się nawzajem. Powrócę jednak do „Koniaku...”, bo za dużo się rozgadałem o „Hotelu...”. Trzecie wydanie „Koniaku i Daktyli” jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych - wydawnictwa, z którym współpracuję. Pierwsze wydanie było jak nieoszlifowany diament, który błyszczał między kartkami. Drugiego wydania nie ruszałem, bo poszło do druku z tych samych matryc, na których było drukowane w Polsce. Drugie wydanie rozeszło się dobrze wśród emigracji postsolidarnościowej, czyli moich rówieśników. Ta polska fala miała swój kanał w telewizji, dałem tam kilka wywiadów i książka poszła jak ciepłe bułeczki. Potem miewałem trochę spraw na głowie przed przeprowadzką na Florydę. Nie miałem też zdrowia użerać się z polskimi wydawcami. Zabrałem się więc, do składania angielskiej wersji „Hotelu...”. I dopiero, gdy ten album złapał wiatr w skrzydła w Stanach, rzuciłem na rynek jego polską wersję. Miałem jeszcze trochę kłopotów z polskim korektorem, zawalił mi termin wydania na Boże Narodzenie zeszłego roku. Musiałem odebrać mu książkę i zacząć pertraktacje z Rozpisanymi. Teraz mam na rynku tandem dwóch książek. „Koniak i Daktyle” jest dostępny na tabletach i w wersji drukowanej, a „Hotel Kalifornia” na razie tylko na tabletach. Obie książki rozprowadza Azymut.

JK: Nigdy nie sądziłem, że Cię spotkam osobiście. „Koniak i Daktyle” można przeczytać jednym tchem, bo jest napisany żywym i przystępnym językiem, to nie jakiś wydumany, grafomański zakalec. A całość jest o polskim fotografie, który w poszukiwaniu wolności i przygody wylądował w egzotycznym mieście z bajki dla dorosłych. Przyznam się, że zazdroszczę Ci tej fantastycznej przygody. Pewnie Frisco wciąż jest egzotycznym Paryżem Ameryki i każdy z nas chciałby tam pojechać. Każdy, kto lubi lekkostrawną beletrystykę, może się przenieść na kilka wieczorów pod te kalifornijskie palmy. Czytając rozdział za rozdziałem po prostu czułem, że jeżdżę, a raczej pędzę po ulicach Twoim żółtym MG, wchodząc z poślizgiem w zakręt koło stacji benzynowej Shella, gdzie niedaleko mieszkałeś, tuż koło słynnego parku Golden Gate. Z perspektywy czasu, niezależnie kiedy to było, dalej jest interesujące! Czytając „Koniak...”, włóczę się bez celu po zapyziałych sklepikach na Hight Ashbury, mijając długowłosych pustelników, aby raptem wejść do „pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania”, z plakatami psychodelic. Uczestniczę w rockowych koncertach w słynnym Winterlandzie i Caw Palace, albo siedzę w garderobach koncertujących muzyków, i także przeżywam kilka trzęsień ziemi. Jedno z nich fantastycznie opisujesz. Wiozłeś wtedy film do laboratorium, aż tu nagle na ścianie budynku pokazała się głęboka rysa, a pod Twoimi nogami zafalował chodnik.

MM: Tak, to wyglądało bardzo groźnie, gdy zobaczyłem tę rysę na budynku, po której szkło zaczęło sie sypać z okien. Przez chwilę zmartwiłem się, chwytając za siatkę ogrodzenia i zastanawiając co będzie dalej...

JK: U nas w Polsce takie rzeczy się nie zdarzają, więc można się przestraszyć, czytając opis samego wydarzenia. Przejdźmy jednak do innej ciekawostki, o której prawie bym zapomniał. Zainteresowało mnie hippisowskie radio, o którym piszesz. Powiedz coś na ten temat, bo takiej wolności na falach eteru w Polsce chyba nigdy nie będzie... To graniczy niemal z anarchią.

MM: Tak, to była stacja KSAN w wymowie „kej-es-ej-en”, była to ciekawa pozostałość po latach 60-tych, kiedy to hippisi mieli swoją wolną antenę. Puszczali tam głównie rocka i bluesa Rolling Stones, Led Zeppelin, The Doors, Queen, Pink Floyd, Clapton, Hendrix, Marley, Elton, Kiss, Santana, Fleetwood Mac,The Who, Joe Cocker, Van Halen, ZZz Top, The Eagles... itd. W przerwach szedł dziennik i pogadanki o trawce. KSAN otwarcie propagowała „maryśkę”, ale też wyraźnie odcinała się od hard drugs. Przestrzegali o niebezpiecznym uzależnieniu. Spikerzy mieli luźne, wyważone głosy, a w pogadankach dla młodych ogrodników radzono jak i co sadzić, jakich używać nawozów itd. Była tam też gorąca linia dla ćpunów, którzy przedawkowali, głównie LSD. Wtedy było to legalne i trudne do właściwego dawkowania. KSAN radził, co brać i w jakich dawkach, tak jakby prowadził harcerzy na azymut. Zdarzało się, że dzwonił „denat”, który przedawkował na kwasie i ma tzw. bad trip, wydawało mu się, że zamienił się w psa i ogryza teraz kości, panicznie bojąc się wyjść na ulicę! Radio radziło: „Nie pękaj amigo, nastaw jakąś spokojną płytę, zamknij oczy i zacznij machać ogonem... i nie wyskakuj przez okno, jak poczujesz się ptakiem..., relax man, everything gona be all right”. Dla mnie to był po prostu cyrk i czasem śmiałem się w kułak z tego kabaretu na antenie. W dzienniku podawano ceny różnych używek na rynku i dyskutowano, czy ceny Acapulco Gold, dalej będą szły w górę, czy też przyjdzie stagnacja. Ostrzegano też przed różnymi szwindlami, np. że na Telegraf Ave, czyli zaraz przy znanym, lewicowym uniwerku w Berkley, jakiś cwaniak sprzedaje lewą maryśkę, wzmacnianą sprejem na karaluchy! Przestrzegali - uważajcie dzieci, bo to może być niezdrowe. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to miało miejsce. Ale to była Ameryka, gdzie jak się raz da ludziom wolność, to nie można jej potem odebrać. Oczywiście, coś takiego nie miałoby miejsca w tak siermiężnych stanach, jak Oklahoma czy North Dakota, bo Kalifornia miała swoje odrębne, niepisane prawa.

JK: W Polsce coś takiego w ogóle nie było nagłaśniane, bo hippisów traktowano jako element wywrotowy i imperialistyczny. Pierwsze wydanie „Koniaku...” przeczytałem od deski do deski. A teraz mam w ręku III wydanie z fantastyczną okładką i album ze zdjęciami. Osobiście gorąco polecam, bo to kawał historii, no bo w końcu byłeś w samym środku tych wydarzeń. Dobrym pomysłem jest mapka San Francisco, gdzie można się zorientować w topografii i okolicach tego miasta, z zaznaczonymi co ciekawszymi miejscami.

MM: Ja zaś apeluję do czytelników, młodych i starych, którzy dobrze pamiętają te kolorowe czasy, a być może i piosenkę grupy 2+1 „Kalifornia mon amour”. Ten utwór napisał mój kumpel z pisma Jazz, Marek Dutkiewcz, w czasie swojej pielgrzymki do Frisco, pod koniec lat 70-tych. So long.



Marek Majewski. Plastyk, absolwent warszawskiego ASP. W Polsce pracował w pismach „Jazz”, „Ty i Ja” i „Itd” W latach 70-tych wyemigrował do San Francisco, gdzie spędził 12 lat i jako jedyny Polak współpracował z pismem rockowym „Rolling Stone”. Był też współtwórcą nowego pisma „Artbeat”, gdzie był szefem fotograficznym. Później pracował jako art director „San Francisco magazine”, „Detroit monthly”, a w Toronto „Four Seasons” i „Sukces w Ameryce”. Tam też napisał kilka kryminałów w odcinkach dla prasy polonijnej. W 1982 został laureatem międzynarodowego konkursu na plakat ONZ. W latach 90-tych pracował w Polsce jako szef fotograficzny dla „Twojego Stylu”, przeprojektował też format graficzny „Urody”.

Jacek Kosiak. Obecnie dziennikarz radiowy. Po raz pierwszy przeczytał pierwsze wydanie książki „Koniak i Daktyle” w latach 90-tych w słynnym poznańskim akademiku Zbyszko. Niestety legendarny egzemplarz zniknął gdzieś pomiędzy pokojami 704 a 710.

 /źródło: rozpisani.pl/

czwartek, 15 października 2015

Amanda Noll "Potrzebuję mojego potwora"

Tytuł: Potrzebuję mojego potwora
Autor: Amanda Noll
Wydawnictwo: CzyTam


„(...) potwory zawsze istnieją. Ale tylko tutaj. - Postukał dwoma palcami w bok głowy. - Tylko tutaj. Ale to nie sprawia, że są mniej prawdziwe” – pisał w swojej książce Philip Huff. Te potwory w swoich myślach przywołują najczęściej dzieci, zaś ci nieproszeni goście potrafią rozgościć się bezwstydnie w pokojach maluchów. Szczególnie upodobały one sobie szafy oraz powierzchnię pod łóżkiem, gdzie sprytnie potrafią skrywać się całymi dniami po to tylko, żeby w nocy wychodzić i straszyć. Każde dziecko ma inną metodę na oswojenie lęku – jedne zostawiają zapalone światło podczas snu, jeszcze inne wolą spać w łóżku rodziców, gdzie czują się bezpiecznie. I choć wszystkie deklarują chęć pozbycia się nieproszonego gościa, to czy rzeczywiście świat bez potworów byłby taki wspaniały?

O tym, do czego może przydać się osobisty potwór zamieszkujący pod łóżkiem, możemy przekonać się dzięki lekturze książki dla dzieci (a może i dorośli chowają swoje potwory?) „Potrzebuję mojego potwora”. Ta zabawna, ale i straszna powiastka adresowana do młodych czytelników, autorstwa Amandy Noll, kryje w sobie nie tylko interesującą historię, ale i zachwycające ilustrację Howarda McWilliama. A nie jest łatwo portretować potwory, które przecież ze swojej natury są paskudne i odrażające, nie mają w sobie ani czaru, ani osobistego wdzięku. Mimo tego, można się do nich przywiązać i znaleźć pewne korzyści płynące z obcowania z nimi.

Właśnie taki stosunek do własnego potwora, nazwanego Gabem, ma Ignaś, mały chłopiec, który bez śliniącego się paskudy pod łóżkiem nie potrafi zasnąć. Tymczasem pewnego dnia Gab postanawia udać się na ryby i – ku ubolewaniu chłopca – opuszcza swoje stałe miejsce pobytu. „Jak miałem zasnąć bez tych tak dobrze znanych, strasznych dźwięków i ohydnej zielonej wydzieliny?” – pyta zrozpaczony chłopiec, ale okazuje się, że na miejsce Gaba szybko zgłasza się kilku chętnych. Pierwszy kandydat na zastępczego potwora, gotów zamieszkać w przytulnym pokoju, pod łóżkiem Ignasia, to Hubert. Niestety, dyszący ustami, straszny gość z wadą zgryzu, nie zaskarbia sobie sympatii chłopca, który spodziewał się po zastępczym potworze długich zębisk i strasznych pazurów. 

Także Raf, właściciel wyszczotkowanego futra i połyskujących pazurów nie jest w stanie zastąpić Gaba, a już z pewnością nie potrafi tego dokonać potworzyca Sylwia. Co prawda posiada ona okropne pazury, które mogą budzić przerażenie, ale za to monstrualnych rozmiarów ogon z kokardą, nie wzbudza szacunku (ani strachu) w Ignasiu. W domu chłopca pojawia się również Maks – prawdziwy flejtuch, ale tak naprawdę żaden, nawet najbardziej przerażający potwór nie zadowoli wymagającego chłopca. Dlaczego? Bo nie jest Gabem…


O tym, czy chłopiec znajdzie w końcu godnego zastępcę Gaba przekonamy się dzięki lekturze książki „Potrzebuję mojego potwora”, okraszonej sporą dawką humoru i potworności. Książka stanowi nie tylko wspaniałą rozrywkę dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym, ale jest również doskonałym narzędziem do oswajania tych potworów, które nie pozwalają najmłodszym czytelnikom spać. Niezwykłe wizualizacje stworzone przez ilustratora uruchamiają wyobraźnie i pozwalają zmierzyć się i ze swoimi demonami. A wówczas, jak twierdzi Ignaś, zaśniemy „w mgnieniu oka”.

środa, 14 października 2015

Iris May „Dzieci Gosi”

Tytuł: Dzieci Gosi
Autor: Iris May
Wydawnictwo: Dobra Literatura


„Jak można żyć, kiedy popełniło się w życiu tyle błędów co ja? Jak przegnać tyle czarnych myśli? Mam takie oto rozwiązanie: wzbraniam się przed dostrzeganiem mrocznych i posępnych stron życia” - jak bardzo doświadczona przez los musi być osoba, która wypowiada te słowa? Jak wiele musiała przeżyć, zanim znalazła się w tym miejscu i czasie, gotowa podzielić się z nami swoim doświadczeniem i – być może – uchronić przed popełnieniem pewnych błędów?

Na te pytania jesteśmy w stanie odpowiedzieć dzięki lekturze książki Iris May, która przenosi nas za sprawą swojej bohaterki w przeszłość, do Berlina, do początku XX w. Książka „Dzieci Gosi. Losy rodziny polsko-niemieckiej”, opublikowana nakładem wydawnictwa Dobra Literatura, to jedna z tych pozycji, które nie tylko odsłaniają wszystkie absurdy wojny oraz pokazują, przed jakimi wyborami stawał człowiek, a także jedna z tych, które głęboko zapadają w pamięć. Świadomość, że książka powstała na bazie prawdziwych wydarzeń i przedstawia prawdziwe osoby, jeszcze potęguje wrażenie, jakie wywiera na czytelniku. Oddanie głosu głównej bohaterce, starzejącej się mieszkance Berlina, która snuje opowieść o życiu swoim i swoich bliskich, było doskonałym sposobem na to, by już od pierwszej strony nawiązać z czytelnikiem prawdziwą więź, by chciał on poznać losy kobiety, która przeżyła dwie wojny światowe, której granice – zarówno te państwowe, jak i te umowne, stawiane przez ludzi mających o sobie wysokie mniemanie – determinowały dalsze losy oraz stopniowo zabierały kolejnych bliskich. 

Wychowana w berlińskiej, średnio zamożnej rodzinie Grete, była jedną z dwóch córek prokurenta zatrudnionego w odlewni żeliwa. Kiedy zainteresował się nią doktor Kasimir May z Poznania, przedstawiciel Fabryk Chemicznych, mogłoby się wydawać, że to wspaniała szansa na awans społeczny, a przy tym na przyszłość u boku statecznego i przystojnego kawalera. Starszy od Grety o dziesięć lat Kasimir nie tylko rozkochał w sobie dziewczynę, ale swoim wdziękiem i poczuciem obowiązku ujął również rodziców Grete. Rodzina Leitloff nigdy nie zastanawiała się, jak ten związek będzie odebrany przez rodzinę Kasimira, a także jak córka odnajdzie się w innej rzeczywistości. Być może wówczas udałoby się uniknąć bólu oraz poniżania, jakie musiała znosić Grete, nazwana przez matkę Kasimira Małgorzatą.

Matka Kasimira, apodyktyczna i oschła kobieta, rządząca fabryką żelazną ręką i tak samo trzymająca w ryzach rodzinę, nigdy nie zaakceptowała Gosi w roli synowej. Nawet, kiedy na świat przyszły dzieci – Hela i Romek, nie zmieniło to jej stosunku do niej. Na każdym kroku zarówno ona, jak i siostry męża, okazywały pogardę dla Niemki, na dodatek słabo wykształconej i niezbyt majętnej. Rozdźwięk pomiędzy Małgorzatą a rodziną Kasimira pogłębiał się z każdym rokiem, zaś wydarzenia w Sarajewie i wybuch I wojny światowej, pokazały, jak bardzo jest ona znienawidzonym i niepożądanym członkiem rodziny. Dlatego też, kiedy Kasimir pragnąc za wszelką cenę zasłużyć na uznanie ze strony matki, wstępuje do wojska i wyrusza na front, zaś zgnębiona Gosia pakuje się i wraca wraz z dziećmi do Berlina, teściowa nie próbuje nawet jej zatrzymać. Co więcej, pani May nie raczy poinformować synowej o śmierci Kasimira, nie podejmuje zresztą nawet starań, żeby sprowadzić jego ciało do kraju. 

W żadnym z trudnych momentów w życiu Małgorzaty teściowa nie stanęła u jej boku, nigdy też nie okazała choćby cienia sympatii. Mimo iż roztoczyła opiekę nad wnukami, kiedy w Berlinie brakowało wszystkiego, nawet jedzenia, to nigdy nie stała się dla Gosi matką. Wychowanie dzieci w dwóch miastach, w dwóch wrogich państwach skutkowało natomiast tym, że tak naprawdę nie umiały opowiedzieć się one po żadnej ze stron. Szczególnie Roman miał trudności z określeniem swojej przynależności do danego narodu, Hela bowiem czuła się Polką i otwarcie potępiała matkę, nie tylko za jej narodowość, ale także za pozostawienie pod opieką babki.

„Dzieci Gosi” to książka portretująca rodzinę, jakich w wojennych czasach było zapewne wiele – rodzinę, w której małżeństwo połączyło przedstawicieli dwóch narodowości, potęgując konflikt pomiędzy jej członkami i utrudniając samookreślenie się potomstwa, odbierając poczucie bezpieczeństwa wynikające z przynależności do danego miejsca. Iris May na kolejnych stronach wzrusza, ale i budzi gwałtowne emocje w stosunku do bezlitosnych krewnych głównego bohatera, sprawia, że uczestniczymy w bieżących wydarzeniach z pełnym zaangażowaniem, śledząc z zapartym tchem dalszy ich rozwój. Powieść jest również ważną lekcją, którą warto zapamiętać – ojciec Gosi powtarzał jej zawsze: „W życiu możesz stracić wszystko, nie trać tylko ducha!”. Niestety historia życia kobiety ułożyła się tak, że wszystko i wszystkich straciła. Fakt, że opowiada nam swoją historię oznacza jednak, że hart ducha pozostał!

poniedziałek, 12 października 2015

Czesław Bielecki "Jest alternatywa"

Tytuł: Jest alternatywa
Autor: Czesław Bielecki
Wydawnictwo: POLITEXT

„Politycy dryfują na fali własnych słów, dbając tylko, żeby nie drażniły opinii publicznej. Rozróżniamy ich po retorycznych ornamentach, po kojącym lub drażniącym stylu narracji. Jakby fakty i liczby nie istniały na przekór politycznym manipulacjom. Jeśli fakty przeczą rzeczywistości, tym gorzej dla faktów” - te słowa stają się szczególnie prawdziwe w okresach natężonego zainteresowania osobami polityków, a raczej zainteresowania polityków tym, by ludzie kupli ich „produkty”. Zdają się nie zauważać, że jedyne, co mają do zaoferowania, to wyuczone populistyczne przemówienia napisane przez spin doktorów oraz mgliste obietnice, które nigdy nie przeradzają się w możliwy do realizacji (i konsekwentnie realizowany) program. Przed nami kolejna wędrówka do urn. Po raz kolejny dokonamy wyboru pomiędzy złym a gorszym zastanawiając się, jak to możliwe, żeby wśród kandydatów nie było żadnego idealisty, żadnego doktora Judyma. Żeby nie było nikogo, kto mógłby sprawić, by Polska znów zaistniała na firmamencie Europy. 

Już sondaże przedwyborcze i frekwencja pokazuje nasz stosunek do władzy i brak wiary w to, że będzie lepiej. Jednocześnie wypada zadać sobie pytanie, jak można było zaprzepaścić to wszystko, co dokonało się pomiędzy rokiem 1979 a 1989? Dlaczego Polska rozmieniła się na drobne, dlaczego rozmyła się w fali dyskusji dotyczących gender, in vitro i tego, czy ksiądz może być gejem? Zapewne wielu Polaków w duchu zadaje sobie te pytania, nie każdy jednak ma w sobie tyle odwagi, by głośno wyrazić swoje wątpliwości co do kierunku, w którym zmierza Polska i – co więcej – spróbować odpowiedzieć na pytanie dotyczące przyczyn powolnej agonii. Taką odwagą odznaczył się Czesław Bielecki, zawierając swoje przemyślenia w opublikowanej nakładem wydawnictwa POLITEXT książce „Jest alternatywa”. Autor – architekt, dr nauk technicznych, autor książek publicystycznych „Głowa” i „Wizja Polski”, powraca na rynek z nowym wydaniem książki, która niepokoi, która burzy iluzoryczny obraz wspaniałej rzeczywistości, jaki roztacza przed nami władza. 

Bielecki bezlitośnie diagnozuje problem, jaki dotyka Polski, a mimo obiektywnego spojrzenia na minione oraz bieżące wydarzenia, trudno uniknąć tu krytyki. Obserwujemy bowiem kraj rządzony przez ludzi unikających jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje działania, podejmowane decyzje. Obserwujemy dewaluację społecznego dobra, zacieranie się granic pomiędzy dobrem a złem, pogłębiający się rozdźwięk pomiędzy biednymi, a bogatymi. Autor pisze o zmarnowanych szansach, o marniejącej i niedoinwestowanej kulturze, o niekompetencji elit politycznych. Za Stasiukiem powtarza: „Wybieramy głupców, żeby nami rządzili, takich samych jak my, bo przy mądrych trzeba się strać (…)” i … trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.

Wspólnie z autorem zastanawiamy się także nad przyczynami zła, rozważamy kwestię siły w narodowych ramach, debatujemy nad strukturą organizacyjną, skutkującą paraliżem decyzyjnym i umożliwiającą przerzucanie odpowiedzialności. Niezwykle interesujący jest rozdział poświęcony wolnemu rynkowi w kontestacji do interwencjonizmu oraz trzem towarom sztucznym (praca, ziemia i pieniądz). Autor stawia nas również przed koniecznością dokonania rzeczywistych wyborów, takich jak odwaga albo kundlizm czy refleks albo kunktatorstwo. Tej refleksji o podłożu historycznym oraz bieżącym obserwacjom autor nadaje formę swobodnych myśli, zapraszając jednocześnie do polemiki, choć – tak naprawdę – trudno jest polemizować z faktami. Podsumowaniem książki jest Credo Bieleckiego, oparte na wierze w to, że „Polska może być silniejsza i piękniejsza”.

„Jest alternatywa” Czesława Bieleckiego nie jest lekturą łatwą, ale nie dlatego, że wymaga znajomości podstawowych faktów z przeszłości naszego kraju, czy biernego chociaż uczestniczenia w życiu społecznym. Jest lekturą trudną, bowiem otwiera nam oczy na to, czego już dawno przyzwyczailiśmy się ignorować – na robaki toczące Polskę, na hieny żerujące na resztkach, na nasze tchórzostwo i konformistyczną postawę. Dlatego też książkę warto polecić przede wszystkim wyborcom, którzy już niedługo ruszą do urn. Mam nadzieję, że sięgną po nią również politycy i oddając się chwili refleksji zawstydzą się, a następnie bijąc się w pierś, zabiorą do pracy. By już nikt nigdy nie musiał pytać „Co z tą Polską?”


niedziela, 11 października 2015

Konkurs: Wygraj „Lewy brzeg” Anna Kasiuk - ZAKOŃCZONY


Historia, jakich wiele rozgrywa się wokół nas. Absolwentka psychologii, ambitna, wierząca w zbawienną moc swojej pracy podejmuje wyzwanie, jakim jest praca w podupadającej poradni psychologicznej na warszawskiej Pradze. 
Z głową i sercem przepełnionym ideologią, wiarą w możliwości człowieka walczy dzielnie z przeciwnościami, które zdają się ścielić pod jej stopami. Historia, jakich wiele… Zdałoby się rzec… 
źródło opisu: http://www.replika.eu/



NAGRODY W KONKURSIE 

1x książka „Lewy brzeg” Anna Kasiuk

Recenzję książki możecie przeczytać na stronie: klik


ZADANIE KONKURSOWE 

Udostępnij post konkursowy na FB lub G+

Napisz, czym dla Ciebie jest lewy brzeg? Z czym Ci się kojarzy? 


REGULAMIN 

1. W konkursie może wziąć udział każda osoba posiadająca adres zamieszkania na terenie Polski. 

2. Każdy może wysłać tylko jedno zgłoszenie. Wygrywają najciekawsze odpowiedzi.

3. Zgłoszenia należy przesyłać na adres qulturaslowa@gmail.com w temacie pisząc: „Lewy brzeg” 

4. W zgłoszeniu należy podać odpowiedź na zadanie konkursowe oraz informację, gdzie udostępniono post konkursowy, a także imię i nazwisko oraz adres.
5. Odpowiedź należy umieścić w treści maila.

6. Na odpowiedzi czekam do 18 października, do godziny 23:59 

7. Wyniki oraz lista zwycięzców zostaną podane w ciągu 10 dni od zakończenia konkursu w poście konkursowym 

8. Nagroda zostanie wysyłana przez Wydawnictwo Replika 


Jest mi bardzo miło poinformować, że książkę wygrywa Joanna S. - za intrygujace ujęcie tematu:


Gdzie wielki, gęsty rośnie bór,

Gdzie szelest liści słychać jak śpiew,

Gdzie cudne trele usłyszysz znów,
Ukaże Ci się lewy brzeg
Rzeki, która cichutko szemrze,
A na nim wrota najpiękniejsze.
Ich delikatny, lekki zarys
Ledwo widoczny jest we skale,
Musisz tam bliżej podejść by,
Ujrzeć niezwykłe, masywne drzwi.
One są winem oplecione,
Różami, które mają kolce,
Drobnymi w srebrze listeczkami,
Co dzwonią dźwięcznie, zapraszają.
Gdy staniesz prosto, tuż przed nimi,
Popatrzysz w górę, zmrużonymi
Od światła tęczy oczętami,
One powoli się uchylają.
Piękne i blaskiem oświetlone,
Kwiatami gęsto ustrojone,
Witają Ciebie w tej krainie,
Która znajduje się za nimi.
Ty, zachęcony takim gestem,
Ruszysz przed siebie, pomyślisz pewnie:
Co też skrywają te podwoje,
Jestem ciekawy, co tam znajdę.
One otworzą się na oścież,
Krainę piękną pokażą Tobie.
Wszystko urodą Cię oczaruje,
wspaniałe kwiaty pośród natury,
Drzewa, co mają złote listeczki,
Strumyczki ciche, wąskie kładeczki.
Cieniste gaje, małe altanki,
Wszystko tu będzie prawie jak z bajki.
No właśnie, co to za kraina?
Tu wyobraźnia się zaczyna.
To świat fantazji, dobrze nam znany,
Tak przez Czytaczy uwielbiany.
Są tam postacie, które lubimy,
O których nigdy nie zapomnimy,
dzięki nam one ożywają,
I nasze życie wzbogacają.
Kraina różnie może wyglądać
Gdy tylko zechcesz, kogoś tu spotkasz.
I każda postać ucieszy Cię,
Że widzi Ciebie w krainie tej.
Przygód tak wiele przeżyć możesz,
Wystarczy tylko...sięgnąć po książkę,
Na lewym boku położyć się,
Po łóżka stronie - najlepiej lewej.
Pozwolić dalej unieść się
Nowej przygodzie i ujrzeć brzeg...
Ten lewy czeka, wita magicznie
Daj mu się porwać....wejdź do krainy.
Żałować tego nie będziesz wcale...
Na lewym brzegu warto się znaleźć.
Tam tajemnica, emocji wiele,
Każdy tu znajdzie coś dla siebie.
Więc ...Czytelniku, zachęcam Cię,
W kolejną podróż wybierz się. :)
(Ja się już nieraz tam wybrałam
I jeszcze nigdy nie żałowałam).

sobota, 10 października 2015

Iga Wiśniewska "Spod flagi magii"

Tytuł: Spod flagi magii
Autor: Iga Wiśniewska
Wydawnictwo: Miasto Książek

„Pewnie, że znam słowo rasistka, paniusiu (…). Spotykam się z dyskryminacją od dnia moich urodzin, ludzie myślą, że skoro jestem krasnalem, czyni mnie to stworze­niem niższej kategorii!” – niezależnie od tego co myślicie, to musicie wiedzieć, że nawet krasnal ma swoją godność szczególnie, jeśli jest Gordomirem Szlachetnym. Bo kto powiedział, że krasnale nie maja prawa istnieć? Kto udowodni, że nie istnieją strzygi, utopce i inne osobliwości? Kto powiedział, że istoty kojarzące się z potworami są gorsze niż ludzie? 

Nigdy nie należy wątpić w magię, bowiem otaczają nas dowody na jej istnienie. Co więcej, gdyby nie magiczne zdolności niektórych, nasze życie byłoby w prawdziwym niebezpieczeństwie. Dlatego właśnie muszą istnieć ludzie pokroju Malice, wyrzuconej ze szkoły magii młodej kobiety, pracującej jako najemnik – w ramach pracy zawodowej oczyszcza ona ziemię z równego rodzaju paskudnych stworów. Pracuje na zlecenie niejakiego Toma, a zarobione pieniądze pozwalają jej wieść godne i spokojne życie, z dala od obowiązków i przymusu. Niekiedy jednak zdarzają się okazje, które warte są wyjścia ze swojej strefy komfortu, porzucenia wygodnego domu, dobrej książki i kota – jedną z nich może być zlecenie, warte sto tysięcy złotych. Co trzeba zrobić? Wystarczy tylko wyruszyć do krainy zwanej Elegestią, gdzie technikę zastępuje magia, a na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo. Celem, jest odnalezienie przywódczyni obozu magów i przekazanie jej tajemniczej przesyłki, a by wypełnić zadanie, kobieta musi dotrzeć do Warowni O`ren. Należy liczyć się z tym, że choć magowie i smoki stanowią zaledwie niewielki procent całej populacji krainy, to jednak mogą nie być przychylnie nastawieni do odwiedzin Malice. Podobnie zresztą jak wspomniani wieśniacy, po których trudno spodziewać się wyszukanych manier. Nie dość, że śmierdzą, to jeszcze wyznają prawo pięści, rabując i gwałcąc, nie mając szacunku nawet wobec kobiet.

O tym, jak wiele będzie musiała tym razem znieść Malice dowiemy się z powieści.”Spod flagi magii”, autorstwa Igi Wiśniewskiej. Książka, będąca drugim już tomem historii o buńczucznej kobiecie, której zdecydowanie daleko jest do eterycznych niewiast, zwraca uwagę właśnie kreacją bohaterki i dowcipnymi dialogami co sprawia, że choć nie jest wolna od niedoskonałości, to stanowi lekturę wciągającą. Przygody Malice mogą uzależnić szczególnie fanów fantasy, ale także tych, którzy lubią powieści drogi oraz nie wykluczają istnienia magii w codziennym życiu.

Pobyt w Elgestii temperuje nieco krnąbrną Malice, a może po prostu bohaterka dojrzewa i nabywa umiejętności panowania nad swoimi emocjami. Choć i tym razem nie zabraknie ironii i przemocy, bez których bohaterka tak naprawdę nie byłaby sobą, to w tym tomie zwraca uwagę przede wszystkim miękkie serce kobiety i jej skłonność do narażania swojego życia w obronie innych. Dlatego też, choć przyjdzie jej tym razem walczyć z utopcami, czyli topielcami gustującymi w ludzkim mięsie, choć z ledwością przeżyje atak strzyg, choć stanie do walki wręcz z bandytami czy gwałcicielami, będzie więziona i głodzona, to pomoże nastoletniemu Jaredowi, który wyruszy z nią w dalszą drogę w charakterze giermka, uratuje Evelin z rąk odrażających i owładniętych pożądaniem samców oraz odbije żonę krasnoluda z rąk porywaczy. Prawdziwą niespodziankę autorka zostawiła dla Malice jednak na koniec, ale żeby ją poznać, musicie koniecznie sięgnąć po powieść „Spod flagi magii”. 

Tm razem Iga Wiśniewska postawiła nieco zrehabilitować swoją bohaterkę w naszych oczach, nie odbyło się również bez odrobiny pikanterii i namiętnych pocałunków ze spotkanym w drodze Warrenem. Kolejne niebezpieczeństwa czyhające na drodze oraz przygody przeżywane przez Malice wciągają czytelnika, choć autorce znów nie udało się uniknąć monotonnych fragmentów i dialogów nic nie wnoszących do akcji. Nie zmienia to jednak faktu, że po lekturze dwóch pierwszych tomów po prostu nie wyobrażam sobie rezygnacji z kolejnej części szczególnie, że akcja kończy się dość zaskakująco i jedynym pragnieniem po odłożeniu tego tomu jest to, by czytać dalej, niestrudzenie śledząc rozwój wydarzeń.



Literackie podróże: Wrocław

Nowoczesność przeplatająca się z historycznymi obiektami, niezwykły klimat, bogate zbiory muzealne - słowa te mogłyby opisywać kilka, a nawet kilkanaście polskich miast. Żadne z nich nie ma jednak tego, co ma Wrocław, czyli … krasnoludków. Impulsem do wyruszenia ich tropem był właśnie otrzymany w prezencie krasnoludkowy plan miasta oraz bilety PolskiBus w cenie 10zł. 

Pierwszym krasnalem we Wrocławiu był Papa Krasnal, pomnik ruchu społecznego Pomarańczowej Alternatywy. Następnie, kolejno zaczęły w różnych częściach miasta pojawiać się sympatyczne krasnale. Warto ich uważnie wypatrywać szczególnie, że niekiedy potrafią zaskoczyć …

piątek, 9 października 2015

James Dashner „W sieci umysłów”

Tytuł: W sieci umysłów
Autor: James Dashner 
Wydawnictwo: Albatros 

„To VirtNet (…). Tu nic nie musi być rzeczywiste, żeby było prawdziwe. Na tym to wszystko polega” – te słowa jednego z bohaterów najnowszej powieści fantasy Jamesa Dashnera doskonale oddają naturę wirtualnej rzeczywistości i są zapowiedzią tego, co nas czeka w niedalekiej przyszłości. W dobie rozwoju nowych technologii, drukarek 3D, filmów 3D, zautomatyzowania i komputeryzacji naszych domów, a nawet środków lokomocji, przestają już dziwić zapowiedzi naukowców, że do roku 2020 wszelkie problemy będą rozwiązywały komputery kwantowe, w codziennym użytku będą interfejsy wrażeń dotykowych, zaś świat będzie pełen inteligentnych przedmiotów. Tego procesu nie da się już zatrzymać, jednak czy ktoś kiedykolwiek zastanowił się nad tym, jaki będzie kolejny etap? 

Dashner w swoich proroctwach wykracza poza rok 2020, a jego wizja wydaje się wielce prawdopodobna – rzeczywistość stworzona przez niego pełna jest działających jak automat ludzi, dla których jedynym celem jest praca zarobkowa, dzięki której mogą wyposażyć swoje domy w nowe urządzenia służące wzbogacaniu doznań podczas pobytu w VirtNecie, cyberprzestrzeni, umożliwiającej tworzenie swoich awatarów, wejście do wybranej gry i pełne w niej uczestniczenie. Kiedy umysł przebywa w wirtualnym świecie, ciała spoczywają w supernowoczesnych trumnach, które potęgują doznania sprawiając, że graczowi wydają się one jak najbardziej realne. Celem istnienia jest wyłącznie osiągniecie Głębi Życia, czyli przejście na kolejny poziom, gdzie wszystko jest tysiąc razy bardziej rzeczywiste, intensywne … 

Niezależnie od tego, czy jesteś maniakiem komputerowym, czy też twoja znajomość technologii komputerowych ogranicza się do obsługi edytora tekstów, przyszłość według Jamesa Dashnera, może stać się twoim udziałem. Co tak naprawdę cię czeka i jakie mogą być konsekwencje rozwoju technologii możemy przekonać się dzięki lekturze powieści „W sieci umysłów”, będącej pierwszą częścią cyklu „Doktryna śmiertelności”. Opublikowana nakładem wydawnictwa Albatros książka, jest wciągającą, skomplikowaną intrygą, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Gdzie kończy się gra, a zaczyna codzienność? Jak wygląda życie w wirtualnym świecie i dlaczego może uzależniać? Jak kończy się igranie z wirtualnymi bytami? Jeśli chcesz znać odpowiedź, jeśli zależy ci na zachowaniu życia i przejściu na wyższy poziom, sięgnij po najnowszą powieść autora i poznaj Michaela, nastoletniego gracza, który w VirtNecie spędza większość wolnego czasu. Dzięki umiejętności programowania (ale przede wszystkim hakowania) chłopak doskonale bawi się w wykreowanych rzeczywistościach, beztrosko korzystając ze wszystkich możliwych rozwiązań technologicznych. Dla gry jest w stanie opuścić szkołę, w prawdziwym świecie nie ma również przyjaciół – zawarł jedynie wirtualną znajomość z Brysonem i Sarą, którzy wraz z nim przeżywają wymyślone przygody w VirtNecie. Dzięki temu, że rodzice Michaela są nieustannie w podróży, ma on niemal nieograniczone możliwości swobodnego dysponowania zarówno czasem, jak i sprzętem do połączenia z siecią oraz czynienia z gier rzeczywistości odpowiadających do złudzenia prawdziwemu światu. 

Michael doskonale się bawi, przynajmniej do chwili, kiedy jest świadkiem samobójstwa jednej z uczestniczek gry. Co więcej, choć dziewczyna zginęła w wirtualnym świecie, w „realu” jej mózg również odmówił posłuszeństwa. Okazuje się, że nie była jedyną ofiarą gier, a właściwie nie była jedyną ofiarą Kaine`a. To bowiem on, a nie sama gra więzi ludzi we Śnie, jak powszechnie nazywają rzeczywistość VirtNetu stali gracze. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z nowym wymiarem przestępczości? Z cyberterrorystą, który infiltruje wszystko, nękając swoje ofiary straszliwymi wizjami bądź nasyłając na nie Czyścicieli, czyszczących umysłu ludzi również w prawdziwym życiu? 

Tego właśnie musi dowiedzieć się chłopak, który otrzymuje od specjalistów VirtNetu ofertę nie do odrzucenia. Wraz ze swoimi przyjaciółmi ma zająć się wytropieniem Kaine`a tak, by agenci firmy mogli go unicestwić. Kaine prawdopodobnie ukrywa się w jednej z gier historycznych przeznaczonych tylko dla dorosłych, która odzwierciedla dzieje wojny grenlandzkiej z 2022 roku. Michael, Bryson i Sara wyruszają zatem do lodowej krainy, by znaleźć słaby punkt programu i wkroczyć na Ścieżkę prowadzącą do prawdy … 

Podczas tej drogi na nastolatków czeka wiele niebezpieczeństw, poczynając od hordy brutalnych wojowników, poprzez dom bez wyjścia, Azyl Mistrza Slake`a i zamieszkałych w nim demonów. Gracze będą musieli wykorzystać nie tylko swoje umiejętności hakowania, ale przede wszystkim dedukcji, a zanim kolejne osoby zostaną wyeliminowane, będą musieli działać zespołowo. 

Czym lub kim jest tak naprawdę Kaine? Czy rzeczywiście jest zwariowanym graczem, który ma tajny plan unicestwienia wszystkich wielbicieli wirtualnej rzeczywistości? Czym jest doktryna śmiertelności i co tak naprawdę dolega Michaelowi dowiemy się z lektury powieści Dashnera, która wciąga i uzależnia mocniej, niż niejedna gra komputerowa. Zagadkowy świat cyberprzestrzeni, tak daleki, a jednocześnie tak nam bliski, niebezpieczeństwo w połączeniu z presją czasu, gwałtowne zwroty akcji i kolejne zadania do wykonania – to wszystko sprawia, że powieść czyta się jednym tchem, zaś jedyne co rozczarowuje, to zbyt szybkie nadejście końca lektury. I jak tu wytrwać w oczekiwaniu na kolejną część? 

czwartek, 8 października 2015

Rozmowy z autorem: Artur Tołłoczko, autor książki „Winnetou, czyli krótki przewodnik po coachingu”


Artur Tołłoczko - autor książki „Winnetou, czyli krótki przewodnik po coachingu”. Autor przez wiele lat pracował w korporacjach farmaceutycznych. Ponad dziesięć lat prowadził własny interes, zajmował się sprzedażą, marketingiem, zarządzaniem zespołem sprzedaży i firmą. Odpowiadał za wdrożenia projektów i udoskonalenia w sprzedaży i marketingu. Zajmował się też zmianą modelu dystrybucji oraz rozpoznaniem i rozwojem rynku określonej grupy produktów. Przez wiele lat zajmował się coachingiem operacyjnym. Od 2008 roku prowadzi sesje coachingu holistycznego. 
(źródło: www.wydawnictwopsychoskok.pl)

poniedziałek, 5 października 2015

Max Bilski „Hotel w Lizbonie”

Tytuł: „Hotel w Lizbonie”
Autor: Max Bilski
Wydawnictwo: Videograf



„Wierzę, że nic nie dzieje się przez przypadek, wiesz? We wszystkim zawarty jest tajemny zamysł, którego nie pojmujemy. (...) Wszystko stanowi część czegoś, czego nie możemy pojąć, ale co nami włada” – pisał w jednej ze swoich książek Carlos Riuz Zafón. Słowa te doskonale oddają skomplikowaną naturę rzeczywistości oraz pozwalają uodpornić się na niespodzianki, które niekiedy szykuje dla nas los.

Czy jednak można zaakceptować fakt, iż wszystko, co nie powinno się przydarzyć, wszystko, co wygląda na przypadek, ma miejsce w najmniej odpowiednim momencie, czyli w trakcie wakacji? Jakim trzeba być pechowcem, żeby zamienić wymarzony urlop w pasmo nieszczęść i makabrycznych zdarzeń zakończonych niejednokrotnie śmiercią osób z najbliższego otoczenia? Na te pytania może odpowiedzieć Michał Zawadzki, bohater wciągającej powieści kryminalnej z humorystycznym wątkiem „Hotel w Lizbonie”. Max Bilski, w opublikowanej nakładem wydawnictwa Videograf książce gwarantuje ekscytującą przygodę pod niebem Lizbony, pod warunkiem oczywiście, że przeżyjemy pobyt w upiornym hotelu, w którym nikt i nic nie jest bezpieczne. To lektura dla tych, którzy pragną odprężenia i rozrywki z odrobiną dreszczyku emocji i sporą dozą czarnego humoru. Przewrażliwione na punkcie swojej kobiecości czytelniczki niestety muszą zaopatrzyć się w środki uspokajające, bowiem złośliwe komentarze Michała pod adresem swojej żony Joanny mogą podnieść ciśnienie i sprawić, że na ciele bohatera pojawi się kolejna rana.

Można pomyśleć, że wydarzenia opisane przez autora były karą, jaka spadła na Michała w zamian za niewdzięczność godną napiętnowania. Wycieczka do Lizbony była bowiem wygraną w konkursie, w którym Joanna, jako fanka gier losowych, wzięła udział. Para uczestniczy w wycieczce wraz z grupą turystów, którzy wykupili wycieczkę w biurze podróży, a z ramienia organizatora funkcję pilota sprawuje Alicja - ładna, choć nerwowa młoda kobieta. Ten niepokój i jej dziwne zachowanie z perspektywy czasu wydają się nabierać zupełnie innego znaczenia, bowiem zostaje ona zamordowana w hotelowym pokoju za pomocą ostrego, długiego narzędzia. To właśnie Michał z żoną znajdują ciało, choć zapewne woleliby uniknąć tego rodzaju przygód. Niestety, nie jest to ostatnia śmierć pod dachem hotelu, w którym grupa została zakwaterowana. Wkrótce ze schodów spada starsza pani, ponosząc śmierć na miejscu, zaś kolejną ofiarą jest młody mężczyzna, Bogdan, który umiera … na fotelu w pokoju małżeństwa Zawadzkich. Na dodatek do ich pokoju próbuje włamać się złodziej, za którym Michał decyduje się rzucić w pogoń, a sam bohater zostaje zaatakowany i pozbawiony butów w bramie do której trafia śledząc podejrzanego.

Zawadzcy, to para dziennikarzy i być może właśnie dlatego decydują się na poprowadzenie własnego śledztwa, nie wierząc w skuteczność działań lokalnej policji. O tym, że są blisko odpowiedzi na nurtujące ich pytania świadczyć może fakt, iż na jednej z ulic omal nie tracą życia, kiedy rozpędzony samochód kieruje się prosto na nich. W takim przypadku rzeczywiście można mówić o ukrytym zamiarze, nikt bowiem nie jest aż takich pechowcem, żeby los zsyłał na niego katastrofę za katastrofą nie mając w tym żadnego celu.

„Hotel w Lizbonie” to powieść dynamiczna, pełna gwałtownych zwrotów akcji i zagadek. Czytelnik może wykazać się zdolnościami dedukcyjnymi tym bardziej, że kolejne podejrzane osoby okazują się w rzeczywistości niewinne, zaś niebezpieczeństwo może czyhać nawet za najbliższym rogiem. Sięgając po powieść Maxa Bilskiego możemy liczyć na lekką i przyjemną lekturę okraszoną sporą dawką humoru. I choć brakowało mi tu wędrówek po Lizbonie i opisów miasta, choć chwilami działo się aż zbyt dużo, to jednak z przyjemnością sięgnę po kolejną książkę autora – mam nadzieję, że równie wciągającą i równie zabawną.




sobota, 3 października 2015

Jude Deveraux „Lawendowy poranek”

Autor: Jude Deveraux
Wydawnictwo: Lucky


„Tajemnica nieodłączna jest widocznie od życia tak jak woda od głębi” – te słowa czeskiego pisarza Věroslava Mertla, doskonale oddają naturę sekretów, które każdy z nas kryje przed światem. Różne są powody tego, że wolimy pewnych rzeczy nie zdradzać, że nie dzielimy się wybranymi faktami nawet z bliskimi osobami. Możemy kierować się na przykład pragnieniem ukrycia swojej winy, swoich grzechów, motywować nas może chęć zysku bądź też możemy być przekonani, że chronimy wybrane osoby przez krzywdą. 

Jocelyn Minton wydawało się, że o swojej przyjaciółce, która długie lata zastępowała jej matkę, wie wszystko. Jak się okazało, panna Edilean Harcourt odsłoniła przed dziewczyną zaledwie nikłą część swojego świata, pilnie strzegąc sekretów dotyczących swojej przeszłości. Dopiero kiedy po śmierci panny Edi dziedziczy ona starą posiadłość w Wirginii zaczyna się zastanawiać, kim naprawdę była ta staruszka o wielkim sercu i straszliwych ranach na nogach. Wraz z Jocelyn możemy odkrywać wszystkie tajemnice przeszłości dzięki powieści „Lawendowy poranek”. Opublikowana nakładem wydawnictwa Lucky książka autorstwa Jude Deveraux to jedna z tych powieści, które wzbudzają w nas tęsknotę za nieznanym, za przygodą, które stanowią bodziec do dokonania w swoim życiu zmian. Po lekturę sięgnąć mogą nie tylko wielbiciele powieści obyczajowych, ale wszyscy, którzy potrzebują odrobiny relaksu, którzy kochają stare domy i ich sekrety oraz którzy interesują się wojennymi historiami. Niczym w Matrioszce, rosyjskiej zabawce, autorka ukryła w książce kolejną historię, która sama w sobie jest dobrym materiałem na publikację…

Dla Jocelyn spadek po przyjaciółce jest prawdziwym zaskoczeniem. Przyjaźniła się z panną Edi od lat, aby wspomóc starzejącą się kobietę wybrała nawet uniwersytet blisko domu, ale nigdy nie słyszała najmniejszej wzmianki o Edilean Manor. Dzięki posiadłości kobieta ma jednak szansę rozpocząć nowe życie, z dala od pazernych i złośliwych przyrodnich sióstr, nienawidzącej jej macochy i ojca, dla którego liczy się tylko dobra zabawa. Porzuca nisko płatną posadę asystentki na uczelni i wyrusza do Edilean, miasteczka założonego przez przodków panny Edi. Rzeczywistość, którą zastaje na miejscu, przerasta jej wyobrażenia. Olbrzymi dwuskrzydłowy dom w całkiem dobrym stanie i hektary ogrodu wydają się skromnej nauczycielce snem. O tym, co tak naprawdę odziedziczyła dowiaduje się dopiero od zatrudnionego przez panną Edi prawnika, przystojnego i elokwentnego Ramseya McDowella. Okazuje się, że spadek tak naprawdę jest problemem i skarbonką bez dna, której na dodatek Jocelyn nie posiada. W ręce kobiety przechodzi bowiem sam dom, ale panna Edi w chwili śmierci nie miała ani grosza, który mogłaby przeznaczyć na utrzymanie posiadłości.

Jocelyn staje zatem przed problemem zdobycia środków finansowych, ale w małym miasteczku nie jest łatwo o znalezienie zatrudnienia. W wyniku splotu wydarzeń, które miały doprowadzić do zdobycia serca kobiety przez Ramseya, rozkręca ona interes polegający na wypieku babeczek. Nieocenioną pomoc przy ich zdobieniu oferuje Tess Newland, jedna z dwóch kobiet wynajmujących skrzydła domu, na co dzień zatrudniona w charakterze asystentki Ramseya. Druga z lokatorek, Sara Shaw, nie zna się co prawda na pieczeniu, natomiast specjalizuje się w szyciu i przeróbce sukien. Czy jednak babeczkowy biznes jest w stanie generować takie przychody by bohaterka nie musiała martwić się o utrzymanie domu? A może prościej byłoby znaleźć męża, tak majętnego jak przystojny prawnik i wreszcie realizować marzenie o napisaniu biografii? Jocelyn ten pomysł przychodzi do głowy w chwili zwątpienia, jednak nie chce być od nikogo zależna, a poza tym, mężczyzną, przy którym mocniej bije jej serce wcale nie jest Ramsey, ale ogrodnik Luke Connor. Co prawda ich znajomość rozpoczęła się dość niefortunnie, a pomiędzy nimi wciąż wybuchają kłótnie, ale tak naprawdę powietrze aż iskrzy z pożądania. Jednak nie tylko panna Edi miała tajemnice, które zresztą Jocelyn stara się za sprawą Connora odkryć. Także Luke nie mówi wiele o swojej przeszłości, choć w tym przypadku sekret stosunkowo szybko wychodzi na jaw. Szkoda tylko, że prawda jest tak bolesna …

„Lawendowy poranek” to powieść pełna tajemnic i zwrotów akcji, kryjąca w sobie zarówno sporą dawkę humoru, jak i traumatyczne wydarzenia z przeszłości. Książkę Deveraux pochłania się łapczywie, angażując się w losy bohaterów, głęboko przeżywając wraz z nimi wzloty i upadki. Wzruszająca historia miłości panny Edi i tragedii, jaka ją spotkała oraz opowieść o losach Jocelyn, przenikają się wzajemnie i dopełniają. To już kolejna książka Deveraux która udowadnia, jak dobrym obserwatorem jest autorka oraz z jaką wirtuozerią gra ona na naszych emocjach. Tych zaś w „Lawendowym poranku” z pewnością nie zabraknie …



czwartek, 1 października 2015

Ana Holub „Potęga wybaczania”

Tytuł: „Potęga wybaczania”
Autor: Ana Holub
Wydawnictwo: Samsara

„A błądzić jest rzeczą ludzką, a wybaczyć... no, to już może tylko miłość” – pisał Richard Paul Evans. Czy rzeczywiście tylko miłość może wybaczyć? Dlaczego wolimy pielęgnować ból, rozpamiętywać go, nienawidzić tych, którzy nas skrzywdzili, zamiast wybaczyć i pozbyć się negatywnych emocji? Nie zawsze jesteśmy świadomi tego, że żale, krzywdy czy urazy pozostają w nas, zatruwają, niszczą zdrowie, prowadząc do przewlekłych, niekiedy śmiertelnych chorób. Tymczasem wystarczy wybaczyć, by pozbyć się ograniczającego nas lęku, by uwolnić się od poczucia winy, by nasze życie zyskało nową jakość.

O tym, jaką moc ma wybaczanie, o metodzie wybaczania i o tworzeniu więzi z Duchem pisze Ana Holub w książce „Potęga wybaczania”. Opublikowana nakładem wydawnictwa Samsara książka autorstwa terapeutki wybaczania, poetki i nauczycielki pokoju, to propozycja dla tych wszystkich, którzy dzień po dniu pielęgnują doznane krzywdy, którzy w przeszłości zostali zranieni, a może też sami zranili. Dzięki opisanym przez Holub dziesięciu krokom do uwolnienia, uzdrowienia i wyższej świadomości przekonamy się, że pozbycie się strachu jest możliwe i że warto jest zaufać biegowi życia. 

Jak pisze autorka „wybaczenie jest tak naprawdę treningiem dla duszy, umacniającym cię i czyniącym bardziej kochającym, a jednocześnie wyrozumiałym”. Zaprezentowana przez nią metoda wybaczania nie tylko pozwala okiełznać własne emocje i przyjąć ich różnorodność, ale i zjednoczyć się ze Stwórcą. Lektura przynosi odpowiedź na pytanie, czym tak naprawdę jest wybaczenie, będące w istocie pracą wewnętrzną. Działając według kroków podanych w książce mamy szansę uświadomić sobie, jaki bagaż z przeszłości ze sobą nosimy, wykorzystać go do rozwoju, a następnie pozbyć się go. To sprawi, że nie będziemy już czuli przymusu obwiniania, poczucia wstydu bądź pragnienia zemsty. Autorka zaznacza jednak, że wybaczenie dalekie jest od psychoterapii i rządzi się innymi prawami, bowiem „w procesie wybaczania jesteśmy współczującymi świadkami naszych historii, lecz nie trzymamy się ich. Ofiarujemy je w modlitwie Bogu (…) do uzdrowienia”

W kolejnych rozdziałach książki Ana Holub przeprowadza nas przez proces wybaczania, tłumacząc dokładnie czym są emocje i jakie korzyści zdrowotne odnosimy wybaczając. Zwraca również uwagę na konieczność zwiększenia swojej świadomości dynamiki płciowej, a także na wpływ, jaki wywiera na nas środowisko w którym przychodzimy na świat i dorastamy. Naszą wędrówkę ku wybaczeniu rozpoczynamy od stworzenia tzw. świętej przestrzeni, czyli bezpiecznego miejsca, w którym uwalniamy emocje, w którym czcimy proces uzdrawiania, ale również prosimy o pomoc. Nauczymy się również zwalniać tempo, korzystając w tym celu z przydatnych sugestii autorki, a także odmawiać modlitwę. Dopiero po wówczas możemy przejść do kolejnego etapu na drodze wybaczenia, czyli do opowiadania własnej historii.

W drodze do wolności, bezpieczeństwa i lepszego życia wypełnionego spokojem i miłością będziemy musieli odnaleźć również swój emocjonalny węzeł, przyjąć strach z miłością, a także wsłuchać się w swoje ciało i umysł. Przed nami również uwalnianie tego, co zbędne, obserwacja swoich odczuć po pozbyciu się stłumionych myśli i emocji ze swojego ciała, dostrojenie związane z pozostawaniem w ciszy i odpoczynkiem dla umysłu, a także praca nad rozwojem duszy. Ostatni krok, czyli emanacja nowym życiem, będzie możliwy dzięki przebudzeniu i świadomości. 

„Potęga wybaczania” Any Houb to metoda uzdrowienia duszy i ciała – uzdrawianie to zachodzi bowiem na wielu poziomach. Wykorzystując to co najlepsze w Radykalnym Wybaczaniu, ho’oponopono, a także opierając się na osiągnięciach nauczycieli duchowych, mamy szansę dokonać znaczącej zmiany w swoim życiu. Wewnętrzna transformacja, jaka się w nas dokonuje dzięki wybaczeniu pozwala nam otworzyć się na nowe możliwości, staje się szansą na lepsze życie. Co więcej, praca nad sobą może zaowocować wyostrzeniem intuicji, pozbyciem się z myśli zniekształcających rzeczywistość iluzji. Warto jednak zdać sobie sprawę, że wybaczanie opisane przez Houb jest procesem, który wymaga nie tylko czasu, ale i naszego działania. Dlatego też praca nad sobą nie może zakończyć się wyłącznie na lekturze książki – należy przestudiować dokładnie kolejne kroki, a następnie po raz kolejny sięgnąć po poradnik, wcielając w życie sugestie autorki i podążając ścieżką przez nią wytyczoną. Nagrodą będzie wszechobecna miłość, która nas wypełni, a także poczucie szczęścia, którego nie będziemy musieli szukać w otoczeniu – wszak możemy nosić go w sobie!